Grupa: Użytkownik
Posty: 2113 #1951768 Od: 2014-5-4
| Artykuł zawiera b. kontrowersyjne poglądy – admin
– Wskaźnik płodności naszych pradziadków, wyrażany liczbą plemników na 1 ml, wynosił 60-120 mln i więcej. Obecnie, zgodnie z normą przyjętą przez Światową Organizację Zdrowia, jej dolna granica została obniżona do 15 mln plemników na 1 ml.
To zjawisko będzie postępowało, ponieważ chemizacja naszego życia jest już wszechobecna – ostrzega prof. Krzysztof L. Krzystyniak, biochemik, toksykolog i immunolog. – Co roku liczba plemników spada o 1,5%. W 2050 r. grozi nam wyginięcie samców. Aż w 60% przyczyną bezdzietności par jest niepłodność męska. Dzisiejszy 40-latek ma zaledwie jedną trzecią testosteronu, który miał mężczyzna w jego wieku 20 lat temu.
Prof. Krzysztof L. Krzystyniak – biochemik, toksykolog i immunolog
Rozmawia Mariola Marklowska-Dzierżak
Według danych Światowej Organizacji Zdrowia, już ok. 15% par na świecie ma problemy z płodnością i nie może się doczekać potomstwa. Co jest tego główną przyczyną?
– Na pewno jest nią degradacja środowiska i obecność w nim tzw. endokrynomimetyków, czyli pseudohormonów. W każdej naszej kuchni i łazience mamy mnogość plastików, różne ftalany, bisfenol, parabeny, etoksylaty itd. Są to substancje chemiczne o działaniu antyestrogennym lub antyandrogennym, które zaburzają m.in. bardzo skomplikowany mechanizm powstawania i dojrzewania plemników w jądrach mężczyzny. Okazuje się, że obecnie nawet 60% problemów z płodnością par może być po stronie mężczyzn, a nie kobiet. Dawniej, jeżeli do lekarza zgłaszały się pary bezdzietne, to aż w 98% przypadków niepłodność dotyczyła kobiet.
Jak widać, coś złego dzieje się z mężczyznami…
– Wskaźnik płodności naszych pradziadków, wyrażany liczbą plemników na 1 ml, wynosił 60-120 mln i więcej. Obecnie, zgodnie z normą przyjętą przez Światową Organizację Zdrowia, jej dolna granica została obniżona do 15 mln plemników na 1 ml. Przyzna pani, że różnica jest znaczna. Powiem więcej: na pewno będzie to postępowało, ponieważ zjawisko chemizacji naszego życia jest już wszechobecne.
W tym miejscu pozwolę sobie na pewną dygresję. Mało kto już dzisiaj pamięta, że ideą, która przyświecała GMO (genetycznej modyfikacji organizmów – przyp. red.), było zastąpienie metodami biologicznymi chemicznych pestycydów, używanych do ochrony roślin uprawnych, lasów, zbiorników wodnych, ale również zwierząt, ludzi i produktów żywnościowych przed szkodnikami – chwastami, grzybami, owadami, gryzoniami. Rośliny transgeniczne miały się rozwijać bez pomocy chemii.
Szkoda, że ta idea została zarzucona, do czego przyczyniło się powstanie lobby anty-GMO. Skutek jest taki, że nadal produkuje się dziesiątki tysięcy ton pestycydów rocznie. Przedostając się do środowiska – do gleby, wody, powietrza – na pewno nie służą zdrowiu reprodukcyjnemu człowieka. Osłabiona odporność, długotrwałe i bezobjawowe, oporne na antybiotyki infekcje bakteryjne układu rozrodczego mężczyzn i kobiet, spadek potencjału płodności – to właśnie skutki działania pestycydów i chemizacji środowiska. Zjawisko jest już tak powszechne, że na pewno nie unikniemy leczenia niepłodności ani wspomagania rozmnażania, m.in. za pomocą metody in vitro. A dylematy etyczne, wokół których toczy się burza medialna, absolutnie nie odpowiadają prawdzie.
Kłamstwa hierarchów
A jaka jest prawda? Przeciwnicy in vitro, w tym hierarchowie Kościoła katolickiego, bardzo często używają argumentu, że odsetek zaburzeń i wad genetycznych po in vitro jest znacznie wyższy niż po zapłodnieniu metodą naturalną. Ks. prof. Franciszek Longchamps de Bérier posunął się nawet do stwierdzenia, że dzieci z in vitro mają widoczną bruzdę na czole, charakterystyczną dla pewnego zespołu wad genetycznych.
– Uczciwość wymaga zacytowania naszego obecnego papieża Franciszka, który powiedział, że sprawy rozmnażania, rodzenia się człowieka to sprawy ludzkie, a nie Kościoła. Nie wiedzieć czemu, nikt w Polsce tych słów nie cytuje. Słuchałem niedawno w telewizji rzecznika diecezji warszawsko-praskiej, który powiedział dwie nieprawdy. Stwierdził, że 50% więcej dzieci z in vitro niż dzieci poczętych drogą naturalną ma wady i różne zniekształcenia. To manipulowanie danymi! Na świecie żyje już 5 mln dzieci urodzonych metodą wspomagania medycznego. W środowiskach wielkomiejskich np. w Danii jest już 6% „dzieci z probówki”. To ogromny materiał porównawczy, na podstawie którego można wyciągnąć wiarygodne wnioski.
Jeśli mówimy o zwiększonym odsetku problemów medycznych, to w tym wypadku mamy do czynienia z dwoma. Po pierwsze, istnieje – nieznacznie większe – prawdopodobieństwo, że synowie ojców mających problemy z płodnością również będą mieli takie problemy. Po prostu synowie dziedziczą problemy ograniczonej płodności ojców. Po drugie, na 90 tys. dzieci poczętych ze wspomaganiem medycznym było 165 przypadków mózgowego porażenia dziecięcego z powodu niedotlenienia, więcej niż u dzieci poczętych bez pomocy medycznej. Ogólnie uważa się, że ryzyko urodzenia dziecka z poważną wadą rozwojową wynosi 3%, u par z problemami płodności – 4,5%, ale wydaje się, że głównym powodem ryzyka jest sama niepłodność jako choroba.
Ewidentną nieprawdą jest również to, że – jak powiedział rzecznik diecezji warszawsko-praskiej – w Polsce nie ma granicznego terminu, do kiedy można przerwać ciążę. Według niego, można to zrobić nawet w dziewiątym miesiącu ciąży, a decyzja w tej sprawie należy do lekarza. Teoretycznie, bo w praktyce w Polsce każdą aborcją po 22. tygodniu ciąży zainteresuje się prokurator.
Ten graniczny moment to 24. tydzień ciąży. W tej sprawie zapadł wyrok Sądu Najwyższego z 13 października 2005 r. (sygn. IV CK 161/05). – No więc właśnie.
Androloga nie uświadczysz
Wróćmy do niepłodności. Odnoszę wrażenie, że w naszym społeczeństwie obarcza się za to winą kobiety, zapominając, że do zapłodnienia potrzebny jest też mężczyzna, który bardzo często ma problemy np. z produkcją czy odpowiednią jakością plemników. Z rozmów z lekarzami wiem, że mężczyznom bardzo trudno do tego się przyznać. Dlaczego?
– Niełatwe pytanie. To wynika chyba z męskiej psychiki. Mężczyźnie trudniej się przyznać, że zawiódł jako przyszły ojciec. Natomiast szukanie winy to bardzo złe podejście, ponieważ biologia człowieka jest bardzo skomplikowana. Problem z płodnością może być skutkiem czasowego zaburzenia hormonalnego, np. miesiączki u kobiet, które po kilku tygodniach lub miesiącach może się unormować, jakiejś infekcji…
…albo blokady psychicznej.
– Oczywiście. Pod wpływem bardzo silnego stresu u kobiety może dojść do całkowitego zablokowania miesiączki, a u mężczyzny nawet (wyjątkowo) do zaburzenia produkcji plemników. Oczywiście w przypadku mężczyzn w grę również wchodzą infekcje i zaburzenia hormonalne. Sporym problemem jest stosowanie jako dopingu sterydów anabolicznych, stymulujących przyrost masy mięśni.
W książce „Ograniczona płodność męska. Fizjologia, zagrożenia, leczenie niepłodności”, której jest pan współautorem, mowa o zmianie paradygmatu medycznego. Może pan wyjaśnić, o co chodzi?
– Do tej pory mieliśmy do czynienia z jasną, zero-jedynkową sytuacją: albo mężczyzna mógł zostać ojcem, albo nie. Jeśli nie mógł, proponowano jego partnerce, żeby zgłosiła się do banku spermy. Teraz ojcem własnego dziecka może zostać również – dzięki pomocy medycznej – mężczyzna mający problemy z płodnością. Szkoda, że o tym prawie w ogóle się nie mówi, przecież to bardzo istotna zmiana, dająca szansę wielu mężczyznom, którzy do tej pory nie mogli się dochować własnego potomka. W historii z tego powodu upadały dynastie, ginęły królestwa…
Tylko skąd mężczyzna może wiedzieć, że ma nieprawidłowy poziom testosteronu albo że z jego plemnikami jest coś nie tak? Kobiety zgłaszają się, a przynajmniej powinny to robić, na regularne wizyty kontrolne do ginekologa. A mężczyźni? Może powinni wziąć przykład z partnerek i chodzić regularnie do… No właśnie, do kogo? Do androloga?
– A gdzie mają go znaleźć? Biorę udział w corocznych krajowych zjazdach andrologicznych i przyjeżdża na nie niewiele ponad setka specjalistów. Tych z europejskim dyplomem specjalisty androloga jest zaledwie kilku, bo w Polsce nie ma takiej specjalności.
Lekarze nie garną się do robienia tej specjalizacji?
– Profesja lekarza androloga jest w naszym 38-milionowym kraju niezauważana, choć bardzo potrzebna. Czy zna pani chociaż jedną kobietę, która nigdy nie była u ginekologa?
Nie znam.
– A czy wśród pani znajomych jest chociaż jeden mężczyzna, który był u androloga?
Tak, znam takiego, ale on jest lekarzem. Pewnie gdyby nim nie był, nawet nie wiedziałby o istnieniu takiej specjalności. A przecież mężczyźni, jak pan powiedział, mają coraz większe problemy z płodnością.
– Właśnie! Nie tyle z potencją, ile z płodnością. Panowie nie chcą się do tego przyznać, o wiele bardziej niż kobiety krępują się badań – w ich przypadku nasienia – zdarza się, że odmawiają zgody na ich przeprowadzenie. W niektórych kręgach badanie nasienia jest źle widziane, uważane za nieetyczne. I jeszcze jedna bardzo ważna kwestia – panowie nie grzeszą wiedzą na temat swojego zdrowia rozrodczego. Amerykanie zrobili badania, pytając mężczyzn, czy wiedzą, gdzie jest prostata. 80% zapytanych nie wiedziało.
Mimo że w mediach, także polskich, od wielu lat zachęca się mężczyzn do zgłaszania się na badania profilaktyczne, żeby zapobiec nowotworowi tego narządu?
– Również mimo że jest on najczęstszym nowotworem dotykającym mężczyzn, który po zoperowaniu często pozbawia ich zadowolenia z życia intymnego.
Chemia odbiera męskość
Czy to prawda, że od jakiegoś czasu spada poziom męskiego hormonu testosteronu, który odgrywa bardzo ważną rolę w produkcji plemników?
– Tak i są na to dowody medyczne, na które powołujemy się w książce z Hanną M. Kalotą. Proszę sobie wyobrazić, że dzisiejszy 40-latek może mieć zaledwie jedną trzecią testosteronu, który miał mężczyzna w jego wieku 20 lat temu. O tym się nie mówi, ale u wielu młodych mężczyzn poziom testosteronu jest zatrważająco niski, co bardzo często świadczy także o ich kondycji zdrowotnej. Bo hipoteza, według której testosteron może być szkodliwy dla zdrowia, jest całkowicie błędna. Androgeny są nam, mężczyznom, tak samo potrzebne jak kobietom estrogeny. Niski poziom androgenów jest pośrednim wskaźnikiem złej kondycji zdrowotnej.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć. Mężczyźni z niskim poziomem testosteronu niekoniecznie będą zainteresowani założeniem rodziny, a nawet byciem z kobietą, bo bez testosteronu nie ma pożądania. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że sterują nami hormony.
Dlaczego więc ich poziom tak bardzo spada? Czy ma to jakiś związek z rozwojem cywilizacji, niezdrowym stylem życia, jedzeniem wysokoprzetworzonej żywności?
– Odpowiedź na to pytanie można bardzo skomplikować, ale postaram się ją jak najbardziej uprościć. Otóż hormony płciowe są produkowane w gonadach, a o wielkości i jakości gonad, a więc także o produkcji testosteronu, decyduje rozwój embrionalny dziecka. W 1976 r. w miasteczku Seveso pod Mediolanem doszło do pierwszej poważniejszej katastrofy chemicznej w Europie. Przez komin fabryki wydostało się do atmosfery ok. 30 kg dioksyn, bardzo toksycznych i rakotwórczych związków chemicznych. Wydawać by się mogło, że to niewiele. Ale wystarczyło, by skazić sześciokilometrowy teren, na którym najpierw zaczęło ginąć drobne ptactwo i wiewiórki, żółkły liście, potem okazało się, że dzieci bawiące się w parku mają poparzoną skórę.
Oczywiście właściciele fabryki zataili przed mieszkańcami przyczynę katastrofy. Ludność ewakuowano dopiero dwa-trzy tygodnie później. Wiele kobiet było wówczas w ciąży. Urodziły dzieci, ale ich synowie, kiedy już dorośli, mieli – jak wykazały badania retrospektywne – o 60% mniej plemników i obniżony poziom testosteronu. To najlepszy dowód na to, jak endokrynomimetyk, o którym wspomniałem na początku naszej rozmowy, może zaburzyć rozwój embrionalny układu rozrodczego.
W Ameryce nadal jeszcze można stosować sześć hormonów sterydowych do opasu bydła (w Unii Europejskiej obowiązuje zakaz stosowania tych środków). Wołowina, którą jedzą Amerykanie, zawiera śladowe ilości hormonów sterydowych. Okazuje się, że kobiety zajadające się w czasie ciąży słynnymi amerykańskimi befsztykami, rodzą synów, którzy po osiągnięciu pełnoletności mają o 40% mniej plemników w porównaniu z rówieśnikami urodzonymi przez matki niejedzące wołowiny naszpikowanej sterydami.
Ciekawe, jakie byłyby wyniki, gdyby takie badania zrobiono w naszym kraju.
– W Polsce mamy inny problem – nawet jedna trzecia przyszłych matek nie jest w stanie obejść się bez papierosa. A z powodu zatrucia łożyska przez toksyny z papierosów znajdujące się w nim dziecko płci męskiej będzie miało w wieku dorosłym 20-40% mniej plemników.
Kiedy to wszystko zsumujemy, okaże się, że w 2050 r. grozi nam wyginięcie samców, o którym mówiło się w filmie „Seksmisja”, ponieważ co roku liczba plemników spada o 1,5%. Ta groźba jest całkowicie realna, a nawet jeśli nie, będzie to coraz większy problem. Z pewnością będzie też się zwiększać liczba par dotkniętych niepłodnością.
Nie tylko in vitro
Bez in vitro możemy sobie nie poradzić z problemem tzw. ujemnego przyrostu naturalnego.
– Tak, przy czym chciałbym wyraźnie podkreślić, że in vitro nie jest panaceum. Na dzisiaj wypełnia tylko lukę w naszej niewiedzy o skomplikowanych procesach zapłodnienia. Kto wie, może za kilka lat medycyna przyniesie nam nowe odkrycia, które pozwolą na skuteczniejszą walkę z niepłodnością. Nie zapominajmy o tym, że in vitro jest dużą traumą dla kobiety, że powoduje wiele dylematów etycznych i wiąże się z interwencją hormonalną.
Dlatego powinno być traktowane jako ostateczność, kiedy zawiodą wszystkie inne metody leczenia niepłodności.
– Oby tak było, chociaż dochodzą do mnie niepokojące sygnały, że zapłodnienie pozaustrojowe jest czasem traktowane jako rozwiązanie każdego problemu z płodnością. Niepłodność można leczyć, zarówno leżącą po stronie kobiety, jak i tę po stronie mężczyzny. Potrzeba do tego ginekologa i androloga. Poza tym przy problemach z płodnością przebadane muszą zostać obie strony i obie muszą uzyskać pomoc medyczną. Niestety, wiele pań ma problemy z przekonaniem swojego partnera, aby poszedł na badania. Nie potrafię im podpowiedzieć, jakich argumentów powinny wobec niego użyć.
Mariola Marklowska-Dzierżak
Prof. KRZYSZTOF L. KRZYSTYNIAK – ukończył biochemię na Uniwersytecie Warszawskim, specjalizował się w immunologii. Przez wiele lat pracował na Uniwersytecie Quebec w Montrealu. Jest autorem ponad 100 prac naukowych i kilkunastu książek (m.in. „Toksykologia żywności”, „Odtruwanie człowieka”, „Chemia szarych komórek”, „Naturalne substancje przeciwnowotworowe”, „Anty-oksydanty w medycynie i zdrowiu człowieka”), przy czym książki popularyzujące wiedzę sygnowane są Stefan Ball. Kilka tygodni temu nakładem Wydawnictwa Medyk (Warszawa) ukazała się książka napisana wspólnie z Hanną M. Kalotą „Ograniczona płodność męska. Fizjologia, zagrożenia, leczenie niepłodności”.
http://www.przeglad-tygodnik.pl |