Grupa: Użytkownik
Posty: 2113 #1954783 Od: 2014-5-4
| Własność intelektualna to zwodniczy miraż
Modne stało się określanie prawa autorskiego, prawa patentowego, prawa o znakach handlowych i tuzina innych praw mianem „własności intelektualnej”. Ta moda nie nastała przypadkowo –termin ten systematycznie zniekształca i wikła powyższe sprawy, a jego użycie było i jest promowane przez tych, którzy zyskują na tym zamieszaniu.
Każdy, kto chce jasno myśleć o którymkolwiek z tych praw, dobrze zrobi odrzucając to określenie.
Według profesora Marka Lemleya, obecnie pracującego w Stanford Law School, powszechne używanie określenia „własność intelektualna” jest modą, która nastąpiła po utworzeniu w roku 1967 Światowej Organizacji „Własności Intelektualnej” (World „Intellectual Property” Organization – WIPO) i stała się naprawdę powszechna w kilku ostatnich latach. (Formalnie WIPO jest organizacją wyspecjalizowaną ONZ, ale w rzeczywistości reprezentuje interesy posiadaczy praw autorskich, patentów i znaków handlowych). Powszechne stosowanie tej nazwy się zaczęło około roku 1990 (lokalna kopia).
Jednym z efektów używania tego określenia jest łatwo dostrzegalne nastawienie: sugeruje ono, by myśleć o prawie autorskim, prawie patentowym i prawie o znakach handlowych tak jak o prawie własności obiektów fizycznych. (Ta analogia kłóci się z filozofiami każdego z tych systemów prawnych, ale wiedzą o tym tylko specjaliści). Te prawa nie są tak naprawdę podobne do praw tyczących obiektów fizycznych, ale używanie tego określenia doprowadza do tego, że ustawodawcy upodabniają pierwszy rodzaj praw do drugich. Ponieważ taka zmiana jest na rękę firmom, które korzystają z praw autorskich, patentów i znaków handlowych, firmy te działały w kierunku uczynienia tego terminu popularnym.
Ci, którzy chcieliby rozpatrywać meritum tych spraw [dotyczących prawa autorskiego, prawa patentowego i prawa o znakach handlowych], powinni odrzucić stronniczy termin. Wielu ludzi prosiło mnie, bym zaproponował inną nazwę dla tej kategorii przepisów – albo sami proponowali alternatywy. Wśród sugerowanych nazw znalazły się: Narzucone Przywileje Monopolistyczne (IMPs – Imposed Monopoly Privileges) i Stworzone-Przez-Rząd-Narzucone-Prawem-Monopole (GOLEMs – Government-Originated Legally Enforced Monopolies). Niektórzy mówią o „reżimach praw wyłącznych”, ale nazywanie nakładanych na społeczeństwo ograniczeń „prawami” wydawców to również dwójmyślenie.
Niektóre z tych zastępników stanowią pewien stopniowy postęp, ale zastępowanie „własności intelektualnej” jakimkolwiek innym określeniem jest błędem. Inna nazwa nie wpłynęłaby jednak na sedno sprawy: zbytnie uogólnianie. Nie ma żadnego spójnego zjawiska zwanego „własnością intelektualną” – to miraż. Jedynym powodem dla którego ludzie myślą, że to ma sens jest to, że szerokie używanie terminu zwodziło ich myślenie o tych prawach.
Określenie „własność intelektualna” działa jak słowo-wytrych, wrzuca do jednego worka zasadniczo odmienne prawa. Nie-prawnicy, którzy słyszą termin „własność intelektualna” stosowany do tych różnych praw, mają skłonność przyjmowania, że prawa te są przykładami wspólnej reguły i że działają podobnie.
Nic bardziej błędnego. Te przepisy powstawały oddzielnie, ewoluowały w inny sposób, obejmują inne zakresy działalności, mają inne zasady i podnoszą różne kwestie zasad społecznych.
Przykłądowo prawo autorskie zostało zaprojektowane, by promować pisanie i sztukę, i obejmuje szczegóły związane z pisarstwem lub sztuką. Prawo patentowe miało zachęcać do publikowania idei za cenę ograniczonych monopoli na te idee – cena, którą warto zapłacić w niektórych dziedzinach a w innych nie.
Prawo o znaku handlowym nie było stworzone z myślą o promowaniu jakiejkolwiek działalności handlowej, ale po to tylko, by kupujący wiedzieli, co kupują. Jednak ustawodawcy pod wpływem określenia „własność intelektualna” zamienili to prawo w układ zachęt do reklamowania. A to są tylko trzy z wielu praw, które mogą być objęte tym terminem.
Ponieważ te systemy praw rozwijały się niezależnie, są różne w każdym szczególe oraz w podstawowych celach i metodach stosowania. Jeżeli więc dowiecie się czegoś o prawie autorskim, to najlepiej, żebyście przyjęli, że prawo patentowe jest inne. Rzadko kiedy będziecie się mylić!
W praktyce, prawie każde ogólne stwierdzenia na które się napotkacie używające termin „własność intelektualna” będą nieprawdziwe. Przykładowo znajdziecie, że „jego” celem jest „promowanie innowacji”, ale to tylko pasuje do prawa patentowego, i przypuszczalnie tylko do roślin. Prawa autorskie nic nie mają wspólnego z innowacją; piosenka czy powieść jest objęta prawami autorskimi nawet jeśli w niej nie ma nic innowacyjnego. Prawo marki handlowej nie zajmuje się innowacją; jeśli założę sklep z herbatą o nazwie „rms tea”, to byłaby solidna marka handlowa nawet jeśli sprzedawałbym te same herbaty w ten sam sposób jak wszyscy inni. Prawo o tajemnicach handlowych nie ma nic wspólnego z innowacją chyba, że pośrednio; moja lista klientów herbaty byłaby tajemnicą handlową nie mająca nic wspólnego z innowacją.
Znajdziecie także zapewnienia, że „własność intelektualna” ma coś wspólnego z „kreatywnością”, ale tak naprawdę to to tylko pasuje do praw autorskich. Więcej niż sama kreatywność jest potrzeba aby wynalazek można było opatentować. Prawa marki handlowej czy tajemnic handlowych nie mają nic wspólnego z kreatywnością; nazwa „rms tea” nie jest w ogóle kreatywna, ani moja tajna lista herbacianych klientów.
Ludzie mówią często „własność intelektualna”, kiedy tak naprawdę mają na myśli jakiś szerszy lub węższy zakres praw. Na przykład bogate kraje często narzucają niesprawiedliwe prawa krajom ubogim, aby wycisnąć z nich pieniądze. Niektóre z tych przepisów są prawami dotyczącymi „własności intelektualnej”, ale nie wszystkie. Mimo to ludzie często podchwytują tę etykietkę, bo się z nią oswoili, i fałszywie przedstawiają istotę zagadnienia. Byłoby lepiej używać terminu takiego jak „ustawodawcza kolonizacja”, który skupia się na głównym aspekcie sprawy i wystrzega się błędnego przedstawiania zakresu zjawiska.
Nie tylko laicy są wprowadzani w błąd przez to określenie. Nawet profesorowie prawa uczący o tych przepisach, dali się zwieść ponętności terminu „własność intelektualna” i wyrażali ogólne stwierdzenia, które były sprzeczne ze znanymi im faktami. Termin ten odwodzi ich od używania ich wiedzy. Na przykład, pewien profesor napisał w 2006 r.:
W przeciwieństwie do swoich potomków, obecnie zatrudnionych w WIPO, ojcowie konstytucji USA mieli zasadnicze, prokonkurencyjne podejście do własności intelektualnej. Wiedzieli, że uprawnienia mogą być niezbędne, ale…związali kongresowi ręce, ograniczając na różne sposoby jego władzę.
Powyższa wypowiedź odnosi się do artykułu 1, części 8, klauzuli 8 Konstytucji USA, który legitymizuje prawo patentowe i prawo autorskie. Ta klauzula nie ma nic wspólnego z prawem o znakach handlowych, tajemnicach handlowych czy różnych innych prawach. Termin „własność intelektualna” przywiódł tego profesora do fałszywego uogólnienia.
Określenie „własność intelektualna” prowadzi również do uproszczonego myślenia. Powoduje, że ludzie skupiają się na niewielkim podobieństwie formy tych odmiennych praw—polegającym na tym, że prawa te tworzą sztuczne przywileje dla pewnych podmiotów – a ignorują ich zasadnicze właściwości: specyficzne ograniczenia, które każde z tych praw nakłada na ludzi, oraz konsekwencje, które z tego wypływają.
Ekonomia działa tu, jak to często robi, jako narzędzie niesprawdzonych założeń. Należą do nich założenia o wartościach, takich jak to, że ilość produkcji ma znaczenie podczas gdy wolność i styl życia nie, i faktycznych założeń, które są najczęściej fałszywe, takich jak to, że prawa autorskie wspierają muzyków, lub, że patenty na leki wspierają badania naukowe ratujące życie.
Przy rozpatrywaniu tematu z tak szerokiej perspektywy, specyficzne problemy zasad społecznych powodowane przez prawo autorskie, odmienne problemy powodowane przez prawo patentowe, czy którekolwiek z innych praw są niemal niedostrzegalne. Te kwestie biorą się z charakterystycznych własności każdego z rodzajów praw, dokładnie tego, do czego ignorowania skłania termin „własność intelektualna”. Na przykład jedną ze spraw związanych z prawem autorskim jest to, czy dzielenie się muzyką z innymi powinno być dozwolone. Prawo patentowe nie ma z tym nic wspólnego. Prawo patentowe podnosi natomiast kwestię tego, czy biednym krajom można pozwolić na produkcję ratujących życie leków i sprzedawanie ich za niską cenę, by ratować ludzkie życia. Prawo autorskie nie ma z tym żadnego związku.
Żadna z tych kwestii nie jest natury wyłącznie ekonomicznej, a ich aspekty nieekonomiczne są od siebie bardzo różne, więc każdy patrzący na nie z płytkiej, uogólniającej perspektywy ekonomicznej ignoruje różnice. Etykietowanie tych praw terminem„własność intelektualna” nie pozwala na jasne myślenie o którymkolwiek z nich.
Skutkiem tego każda opinia o „kwestii własności intelektualnej” jest prawie na pewno niemądra. Jeżeli będziecie myśleć o wszystkich tych prawach jako o jednym zagadnieniu, to będziecie przejawiać skłonność do wybierania sobie opinii ze zbioru rozległych, nadmiernych uogólnień, z których żadne nie ma najmniejszej wartości.
Jeżeli chcecie poprawnie myśleć o sprawach związanych z prawem patentowym, prawem autorskim, prawem o znakach handlowych, lub którymkolwiek innym prawie, pierwszym krokiem jest zapomnieć o pomyśle wrzucania tych praw do jednego worka i traktować je jako oddzielne tematy. Drugi krok polega na odrzuceniu podsuwanej przez termin „własność intelektualna” zawężonej perspektywy i nadmiernych uproszczeń ekonomicznych. Rozpatrujcie każde z tych zagadnień oddzielnie, w całej jego rozciągłości, a będziecie mieć możliwość dobrego osądu.
A jeśli chodzi o reformowanie WIPO, oto jedna propozycja na zmianę nazwy i misji WIPO.
Richard Stallman http://www.gnu.org/philosophy/not-ipr.pl.html
* * *
Krwiopijcy kontra złodzieje
Gdy brak prawa chroniącego autorów, kultura zamiera. Ale kiedy staje się ono zbyt rygorystyczne, hamuje rozwój cywilizacji.
Jedna z najważniejszych rewolucji w dziejach wydarzyła się 22 lutego 1774 r. przed przerwą na herbatę. Obradująca w Londynie Izba Lordów głosami 22 do 11 uznała, że szkocki księgarz Aleksander Donaldson ma rację. „W Edynburgu trwa wielkie świętowanie zwycięstwa nad literacką własnością” – donosiła gazeta „Edinburgh Advertiser”. Szkoci odpalali fajerwerki w całym mieście, bo ich rodak wygrał długoletnią wojnę z korporacją księgarzy. A rzecz szła o określenie granic własności dzieła.
Angielscy wydawcy uważali, że mają wieczyste prawo do ksiąg wielkich twórców: Williama Szekspira, Johna Miltona, Francisa Bacona i wielu innych. Tylko oni mogli je drukować i czerpać z tego zyski. Po latach procesów o swobodę przedruków Donaldson trafił przed najwyższy brytyjski organ sądowniczy – Izbę Lordów. Tam dowiódł, że zachowanie wiecznego monopolu jest sprzeczne z brytyjskim prawem, a utrudnianie reszcie ludzkości dostępu do dzieł geniuszy koliduje ze zdrowym rozsądkiem. Lordowie się z nim zgodzili, tworząc pojęcie domeny publicznej. Według nowego prawa po upływie określonego czasu każde dzieło stawało się dostępne dla chcących je podziwiać lub skopiować.
Tak tworzyły się fundamenty demokracji i nowoczesnej cywilizacji. Zbyt anachroniczne prawo pod naciskiem społecznym musiało upaść. I ta reguła zawsze wraca, podobnie jak nowi Donaldsonowie, kiedy tylko stare przepisy kolidują ze zdrowym rozsądkiem i postępem technologicznym.
Pełna treść umowy ACTA. Po polsku!!
Księgarze jak bogowie
Jan Gutenberg sprawił Europie spory kłopot. Dzięki drukowi możliwe się stało powielanie ksiąg na masową skalę. To dawało ludziom łatwiejszy dostęp do wiedzy, nowych idei i rozrywki intelektualnej. Druk – podobnie jak niedawno internet – zwielokrotnił szybkość przepływu informacji i radykalnie przyspieszył zmiany cywilizacyjne, ale też burzył stary porządek. Nic dziwnego, że wszyscy monarchowie zastrzegli sobie prawo do reglamentowania zezwoleń na wydawanie książek.
Pierwsi księgarze stali się elitą. Wprawdzie odpowiadali głową za treść wydawanych dzieł, ale państwo zapewniało im nieograniczone prawo do zakupionych tytułów. Autor tylko dostarczał rękopis i kasował honorarium. Potem dzieło przynosiło zysk wydawcy. Jeśli inny księgarz dokonywał przedruku, dopuszczał się przestępstwa. „Takowy jest złodziejem i przed Bogiem do zwrotu [zysku] obowiązany” – grzmiał na nieuczciwych wydawców w 1525 r. Marcin Luter.
Na terenie Niemiec trwała właśnie wtedy pierwsza wojna o prawo własności literackiej. Kraj był podzielony na drobne państewka i proceder nielegalnych przedruków mógł kwitnąć w najlepsze. „Położenie materialne najznakomitszych autorów było rzeczywiście pożałowania godne” – pisze Antoni Górski w monografii „W kwestii własności literackiej”. Wszystko przez to, że z powodu małych zysków księgarze przestali płacić za nowe manuskrypty, gdyż „ich współzawodnicy bezkarnie mogli uskuteczniać wydania, o całą wysokość honorarium tańsze”. Nie opłacało się więc ubożejącym wydawcom inwestować w nowości, a autorom pisać. Wkrótce Niemcy znalazły się w zapaści, która trwała ponad dwa stulecia.
Z kolei w Anglii bogacący się księgarze wymusili w 1662 r. ustanowienie przez parlament Licensing Act. Prawo to dawało im monopol na drukowane książki. Zawiązana przez wydawców korporacja Conger bezwzględnie narzucała autorom wysokość honorariów i niszczyła drukarzy próbujących wydawać cokolwiek bez jej zgody. Z czasem stała się rzecz paradoksalna, bo zarówno w praworządnej Anglii, jak i w ogarniętych anarchią Niemczech, nie opłacało się wydawać nowości, czytelnicy zaś mieli ograniczony dostęp do książek. Jednak w 1695 r. prawo wygasło i nadeszłaby wolność, gdyby nie lobby księgarzy. Pod ich naciskiem parlament w 1710 r. uchwalił statut królowej Anny. Określał on, że po kupieniu od autora prawa do jakiegoś dzieła księgarz przez 40 lat zachowuje monopol na druk. Po tym czasie tytuł miał się stawać powszechnie dostępny do kopiowania.
Statut królowej Anny byłby rewolucyjnym aktem prawnym, gdyby nie drobny szczegół. Nie określono w nim, co oznacza termin „prawo do kopiowania”. Korzystając z tego, korporacja Conger nadal skutecznie kontrolowała wszystko, co ukazywało się drukiem na Wyspach Brytyjskich.
To pachnie rewolucją
Wyzwanie krwiopijcom rzucił w 1750 r. Aleksander Donaldson. Jego małe wydawnictwo w Edynburgu, przeniesione później do Londynu, trudniło się kopiowaniem książek i sprzedawało je nawet o 50 proc. taniej niż angielscy księgarze. Wysłannicy Conger wytropili Donaldsona, wytoczyli mu proces i uzyskali zakaz druku. Ale Szkot wniósł apelację, po której Izba Lordów zmieniła interpretację statutu królowej Anny. Wkrótce swoboda druku stała się jednym z największych atutów rosnącej w siłę Wielkiej Brytanii.
W tym czasie we Francji walkę z księgarzami toczyli wielcy filozofowie oświecenia, Wolter i Diderot. To oni ukuli teorię własności intelektualnej należącej tylko do twórcy. Jednak triumf odnieśli pośmiertnie dzięki rewolucji francuskiej. Dekretem Konwentu z 1793 r. autorom przyznano dożywotnie prawo do decydowania o reprodukcji książek, sztuk teatralnych i oper, a także do czerpania z tego zysku.
Stopniowo kolejne państwa wprowadzały pojęcie własności intelektualnej do prawodawstwa. Nic dziwnego, bo szerzące się wówczas kradzieże wydawnicze dotykały najbardziej wpływowych ludzi. Cały świat w 1880 r. czekał na zapowiadaną książkę Benjamina Disraelego „Edymion”. W końcu chodziło o dzieło byłego premiera, budowniczego brytyjskiego imperium. Wiedzieli o tym i wydawcy z Ameryki. Książka ukazała się za oceanem w tym samym czasie co w Londynie dzięki temu, że wykradziono egzemplarz korektorski z wydawnictwa i przerzucono na cumujący w londyńskim porcie parowiec, mający ukryte pod pokładem maszyny drukarskie. Nim statek dopłynął do Nowego Jorku, piracka edycja „Edymiona” była gotowa.
Przekleństwo nowych technologii
Jeszcze nim skończyły się kłopoty z książkami, rewolucja przemysłowa (napędzana słowem drukowanym) zaowocowała technologiami komplikującymi problem praw autorskich. Fotograf amator George Eastman w 1888 r. wymyślił giętką kliszę, którą umieścił w prostym aparacie do robienia zdjęć. Po czym w wydanym przez siebie „Elementarzu Kodaka” ogłosił, że teraz fotografować może każdy, „kto ma dość inteligencji, aby wycelować i nacisnąć przycisk”. W efekcie Eastmana czekała cała seria procesów. „Do sądów trafiło pytanie, czy fotograf musi za każdym razem pozyskiwać zezwolenie na zrobienie i opublikowanie jakiegoś zdjęcia” – opisuje Lawrence Lessig w książce „Wolna kultura”. Pozwy wnosiły firmy produkujące tradycyjny sprzęt fotograficzny i żądni zysku obywatele. Na szczęście dla Eastmana amerykańskie prawo hołdowało wtedy zasadom wolności i pozwy odrzucano.
Inaczej rzecz się miała, gdy Thomas Edison wynalazł fonograf. Wcześniej muzycy mieli (podobnie jak pisarze) prawo autorskie do stworzonego przez siebie zapisu nutowego i mogli sprzedawać zezwolenia na jego publiczne użytkowanie. Urządzenie pozwalające nagrywać piosenki i potem je odtwarzać wprowadziło prawdziwy zamęt. Kompozytorzy i wydawcy nut zaczęli się domagać zmiany prawa, bo czuli się okradani. W 1909 r. Kongres USA uchwalił ustawę o prawie autorskim (Copyright Act), pozwalającą kompozytorom pobierać honoraria za mechaniczną reprodukcję dzieł. Twórca mógł też godzić się na covery, czyli sprzedawać prawo do nagrywania swych utworów.
Zupełnie inaczej rozstrzygnęła się kwestia praw autorskich w przemyśle filmowym. Potrafiący niemal ze wszystkiego wycisnąć pieniądze Thomas Edison opatentował projektor filmowy, po czym założył firmę Motion Picture Patents Company (MPPC), pobierającą opłaty za każde użycie tego urządzenia. W styczniu 1909 r. wszyscy mieli się podporządkować wymogom licencyjnym. Jednak na czele ruchu oporu stanął emigrant z Węgier, William Fox. Wbrew prawu filmowcy nadal kręcili filmy, a właściciele kin je wyświetlali na nielicencjonowanych projektorach. Ludzie Edisona z nakazami prawnymi w ręku konfiskowali nielegalny sprzęt, gdy zaś to nie pomagało, palili kina, a ich obsługę profilaktycznie bili. Edison wygrał i zmonopolizował rynek, ale niezależni producenci pod wodzą Foksa uciekli ze Wschodniego Wybrzeża do Kalifornii, gdzie MPPC nie miało podstaw prawnych do egzekwowania monopolu. W Hollywood Węgier uruchomił wytwórnię Fox Film Corporation, a inni poszli w jego ślady. Nim firma MPPC wywalczyła podstawy prawne do działania, powstał potężny przemysł filmowy,z którym nikt już nie śmiał zadzierać.
Prawo i rozsądek
Znaczenie wiedzy i kultury w nowoczesnym świecie sprawiło, iż kwestia własności intelektualnej stała się kluczowym problemem. Już we wrześniu 1886 r. na międzynarodowej konferencji w Bernie uchwalono konwencję o ochronie utworów literackich i artystycznych.Udoskonaliła ją konwencja genewska z 1952 r., dająca każdemu twórcy prawo do ochrony swej własności powszechnie znanym słówkiem „copyright”. Stopniowo też przedłużano okres ochrony praw autorskich. O ile w połowie XIX w. wynosił on ok. 28 lat, toobecnie trwa przez całe życie artysty, a następnie 70 lat po śmierci, co daje często olbrzymie dochody spadkobiercom.
Nie zakończyło to batalii o ochronę własności intelektualnej. Na początku lat 80. wytwórnie z Hollywood procesowały się z producentami magnetowidów, chcąc uniemożliwić nagrywanie filmów. Ostatecznie Sąd Najwyższy USA w 1984 r. orzekł, że nikt nie ma prawa hamować postępu technologicznego w imię własnych zysków, legalizując tym istnienie magnetowidów w USA. Co ciekawe, w 2005 r. ten sam sąd orzekł, że wytwórnie filmowe i fonograficzne mogą pozywać operatorów sieci P2P za umożliwianie użytkownikom kopiowania plików mp3. Choć robiło to już ponad 40 milionów Amerykanów.
Patentu na to, co zrobić, gdy przepisy w konfrontacji z postępem czynią przestępcami sporą część społeczeństwa, jak dotąd nikt nie wymyślił. W pierwszym odruchu zwykle zaostrza się kontrolę i kary. Tyle że w końcu to rewolucje technologiczne zmieniają prawo, a nie na odwrót.
Andrzej Krajewski http://biznes.newsweek.pl/krwiopijcy-kontra-zlodzieje,87994,1,1.html
Nadesłał xxxx
|