Jan Paweł II i voodoo
Za: http://marucha.wordpress.com/2013/03/12/jan-pawel-ii-i-voodoo/
Wręcz koszmarnego przesłania poniższego artykułu nie załagodzi nawet wielokrotna lektura dzieła “Osoba i czyn” Karola Wojtyły w wydaniu z 1969 roku.
Admin.

Jan Paweł II i voodoo (*)

“Przejawiacie silne przywiązanie do tradycji przekazanych wam przez waszych przodków. Słusznie należy się im wdzięczność za przekazanie wam poczucia sacrum, wiary w jednego Boga, który jest dobry, zmysłu świętowania, szacunku dla życia moralnego i harmonii w społeczeństwie“. (Jan Paweł II do przedstawicieli voodoo z Beninu, 4 lutego 1993 w mieście Kotonou).

“Bo wielki jest Pan i chwalebny bardzo, straszliwy jest ponad wszystkie bogi. Albowiem wszyscy bogowie pogańscy – to czarci, ale Pan niebiosa uczynił“. (Księga Psalmów 95, 4-5).

“Ale co poganie ofiarują, czartom ofiarują, a nie Bogu. Nie chcę zaś, żebyście byli wspólnikami czartów“. (I List do Koryntian 10, 20).

“Wszystkie wezwania pogan są Bogu obmierzłe, bo wszyscy ich bogowie to diabły“. (Św. Franciszek Ksawery).

“I tu moderniści nie przeczą: jedni skrycie, inni otwarcie wyznają, że wszelkie religie są prawdziwe“. (Papież św. Pius X).

Przeciętnemu człowiekowi Zachodu słowo voodoo przywodzi na myśl wiele obrazów, które wszystkie bez wyjątku są wybitnie odpychające. Tajemnicze rytuały odbywające się w scenerii ognia piekielnego, których uczestnicy opętani przez demoniczne bóstwa tańczą w totalnym zatraceniu się w rytm hipnotycznych uderzeń bębnów. Zaklęcia intonowane przez oszalałych szamanów, którzy przebijają szpilkami lalki przedstawiające upatrzone przez nich ofiary. Zombie, żywe trupy – bezduszne, bezmyślne snujące się po karaibskich polach postacie, niegodziwie wskrzeszone z grobu by kontynuować istnienie w ohydnym doczesnym stanie. Składanie ofiar ze zwierząt (a niekiedy z ludzi). Szczypta ludożerstwa stanowi dopełnienie tego “napoju czarownic”.

Te obrazy stanowią krwawy materiał wyjściowy, z którego powstają koszmary. Tego rodzaju obrazy, na dobrą sprawę, wykorzystują z powodzeniem hollywoodzcy producenci horrorów. Okazują się one być również zasadniczo prawdziwe, ponieważ rzeczywistość jaka stoi za takimi filmami jest równie ponura i wstrząsająca jak jej kinowe wyobrażenie.

Dlatego też słuszne jest założenie, że kult taki jak voodoo jest (albo powinien być) całkowicie odrażający dla każdego rzymskiego katolika godnego tego miana – znacznie bardziej odpychający niż jakakolwiek zwyczajna odmiana religijnego błędu. A jednak wbrew tej oczywistości, znajdują się dzisiaj ludzie fałszywie przypisujący sobie katolicką etykietkę, którzy ośmielają się uważać, że voodoo jest ważną formą wiary. W normalnych czasach można by to z łatwością skwitować jako aberracja paru heretyckich dziwaków. (Papież święty Pius X z pewnością uznałby to za przejaw modernizmu, który tak zdecydowanie potępił). Niestety, okres po Vaticanum II bardzo trudno uznać za normalne czasy i temu ruchowi dążącemu do nadania voodoo fasady prawowitości przewodniczy nie kto inny jak rzekomy papież, Jan Paweł II – bolesny fakt potwierdzony podczas jego afrykańskiej pielgrzymki na początku tego roku. W dalszej części tego artykułu, przytoczone zostaną liczne dowody ukazujące nie tylko zasadnicze zepsucie tej formy pogaństwa, ale równie fundamentalną apostazję “Jego Świątobliwości” przejawiającą się w wychwalaniu tegoż kultu.

Voodoo w powietrzu

Alan Cowell, korespondent gazety New York Times rozpoczyna artykuł relacjonujący wizytę Jana Pawła II w małym afrykańskim państwie Benin opisując, jak przebywający tam francuski duchowny, “ksiądz” Raymond Domas musi koegzystować z wyznawcami kultu w mieście Ouidah, które nazywane jest “kolebką voodoo” (1). Jak się jednakże okazuje, wzajemne relacje nie są wcale takie złe:

“Po drugiej stronie błotnistej drogi prowadzącej do jego kościoła, mniej imponująca świątynia oferuje, zamiast jego Boga, święte pytony leczące chorych, rzucanie zaklęć, uroków, gongi do przywoływania duchów i inne rodzaje magii. Ale ksiądz Domas stwierdza: «Pytony w ogóle nas nie niepokoją. Właściwie, czasami nas odwiedzają. A człowiek, który się nimi zajmuje jest chrześcijaninem»” (2).

Josephe Odjo, dozorca węży, wyjaśnia swoje przekonania: “Jestem chrześcijaninem, ale można być chrześcijaninem i wyznawać vodun. Rodzimy się z vodun. To jest jak powietrze wokół ciebie – nie możesz z tego zrezygnować” (3).

Uwagi powyższe są istotne z kilku powodów. Po pierwsze, wspomina się tu o pogańskiej świątyni gdzie rzuca się uroki, zaklęcia, przywołuje duchy i wykonuje inne czary – “nabożne” praktyki kultu voodoo, które niebawem omówimy. Po drugie, oświadczenie Odjo, iż jest jednocześnie wyznawcą voodoo i chrześcijaninem jest zgodne z podejmowanymi przez niektórych wyznawców tego kultu próbami synkretyzowania w jedną całość pogaństwa z chrześcijańskim nauczaniem (4). Po trzecie, stwierdzenie misjonarza, wzmacniające pogląd Odjo, że taka podwójna religijna tożsamość jest prawowita, również zgadza się z innymi soborowymi błędami tej natury (5). Czwartą przyczyną, przekraczającą nawet wszystkie wymienione punkty (o ile to możliwe), jest wyrażenie, które niepokojąco toruje sobie drogę do umysłu – święte pytony. Najważniejszą w kulcie voodoo jest pierwszoplanowa rola jaką odgrywa w nim kult węży (ten temat również zostanie rozwinięty później).

Kiedy “papież” Jan Paweł II odbywał w lutym podróż po Afryce, stwierdził, że głównym jej celem było zwrócenie się do “katolickich wspólnot, by podnieść je na duchu i utwierdzić w wierze” (6). Jednakże bez względu na to jaki by nie był rzekomy powód podróży, “Jego Świątobliwość” poświęcił też czas by poprzeć i utwierdzić “wiarę” benińskich wyznawców voodoo. Nawet wśród niezliczonych teologicznych skandali jego piętnastoletnich rządów, niewiele z nich może konkurować ze spotkaniem z wyznawcami voodoo pod względem czystej wartości wstrząsu jaki wywołało. “Wycieczka do Beninu” jest w rzeczywistości szczególnie zadziwiającym przykładem jego oczywistego odstępstwa od katolickiej Wiary i bezgranicznej łatwowierności okazanej przez miliony ludzi, którzy wciąż nazywają go “Ojcem Świętym”.

4 lutego, podczas wizyty w największym mieście Beninu – Kotonou, skierował do grupy pogan serdeczne przemówienie. Chociaż w całym jego dziesięciodniowym afrykańskim planie podróży był to swego rodzaju zwykły “przystanek na żądanie”, wydarzenie zostało szeroko zrelacjonowane przez serwisy informacyjne na całym świecie. Gazeta USA Today podsumowała spotkanie następująco:

“Rozśpiewane młode dziewczęta uraczyły papieża Jana Pawła II «wprowadzającym w trans» tańcem voodoo podczas niezwykłego spotkania głowy rzymskich katolików z prominentnymi czarownikami voodoo z Beninu. Papież powiedział wyznawcom voodoo z zachodnio-afrykańskiego kraju, miejsca narodzin tradycyjnej religii, że nie zdradzą swych przodków jeśli zostaną rzymskimi katolikami” (7).

Wśród obecnych tam ludzi, eufemistycznie określonych przez “papieża” jako “członkowie tradycyjnej afrykańskiej religii”, były setki wyznawców voodoo oraz “grupa 30 starszych kapłanów vodun, którzy spotkali się z Papieżem i posadzili go na rzeźbionym drewnianym tronie, aby przemawiać do niego” (8). Przemawiać do niego? Ależ, oczywiście! W duchu wszechobecnego “dialogu ekumenicznego”, który w dużej mierze stanowi jego cechę charakterystyczną, Jan Paweł II wysłuchał jak rzecznik szamanów, Senou Zannou ubolewa nad “systematycznym oczernianiem, jakiemu… poddawany jest vodun przez pewne kościoły i parafie” (9). Podsumowując swój artykułu, Alan Cowell zwraca uwagę na obronę voodoo przedstawioną “papieżowi”:

“Kapłani bardzo starali się przekazać, że nie ma niczego bezbożnego w wierze, która uznaje «najwyższego stwórcę» wszechświata oprócz wszystkich pomniejszych bóstw. «Pan życia wie, że vodun nie ma nic wspólnego z szatanem albo diabłem», …stwierdził pan Zannou. «To Bóg jest ostatecznym przedmiotem kultu vodun»” (10).

Co ciekawe, nie ma żadnej informacji wskazującej, że Jan Paweł II usiłował sprostować to fałszywe przedstawienie pogańskiego kultu od dawna przesiąkniętego zabobonem i barbarzyństwem. Trudno jednakże obwiniać o to autora artykułu, ponieważ żadna taka próba nie został podjęta (11). Tak więc wyrażone powyżej przez USA Today wrażenie (i powielone przez Times), jakoby Jan Paweł II zachęcał do konwersji stanowi tylko bardzo małą część relacji i jako takie jest czymś więcej niż nieznacznym wprowadzaniem w błąd (12). Absurdalność odpowiedzi “papieża” w istocie dorównuje wypowiedziom jego gospodarzy, lecz uwzględniając jego domniemany status głównego obrońcy i rzecznika katolickiej prawdy są one znacznie mniej wybaczalne i znacznie bardziej obciążające.

Zanim przeanalizujemy skandaliczne uwagi Jana Pawła II, przydatna będzie krótka charakterystyka państwa Benin. Leży on niemal w centrum Zachodniego Wybrzeża kontynentu afrykańskiego, a niegdyś stanowił część jednego z największych królestw Afryki – Górnej Gwinei, aż do jego wcielenia do francuskiej kolonii – Dahomej pod koniec XIX wieku. Uzyskał niepodległość w 1960 roku. Całkiem niedawno Benin uwolnił się (przynajmniej zewnętrznie) od trwających ponad dwie dekady marksistowskich rządów. Blisko 75% z jego 4,7 miliona mieszkańców nie umie czytać ani pisać, a roczny dochód na osobę w 1989 roku wynosił 380 dolarów. Ze wszech miar Benin stanowi przykład “kraju Trzeciego Świata”.

Znacznie bardziej dotkliwe niż to materialne ubóstwo jest duchowe wyniszczenie kraju: siedemdziesiąt procent ludności Beninu to wyznawcy tubylczej religii (voodoo), podczas gdy reszta jest równo podzielona na wyznawców chrześcijaństwa i islamu. Nie należy jednak do rzadkości spotkanie ludzi (takich jak Josephe Odjo), którzy uznają się zarówno za wyznawców voodoo jak i za chrześcijan, dlatego też nawet oficjalne statystyki liczebności chrześcijan trzeba uważać za zawyżone. Krótko mówiąc, mamy oto kraj z palącą potrzebą wzmożonej aktywności misyjnej. Dużo dobrego mogłoby wyniknąć z wizyty gorliwego Papieża, żarliwie oddanego pragnieniu nawrócenia jego obywateli; niestety, to co dostało się mieszkańcom Beninu było niezdrową i bezbożną dawką Jana Pawła II i jego krypto-modernistycznych bredni.

Biorąc pod uwagę regularność, z jaką “Jego Świątobliwość” przez minione półtorej dekady obrażała pobożne uszy wiernych, trudno sobie jeszcze wyobrazić, by mógł powiedzieć coś, co mogłoby zaszokować katolików, ponieważ to czego się można spodziewać już – z samej swej natury – nie jest zaskakujące. A jednak w swoim przemówieniu w Beninie, Jan Paweł II w spektakularny sposób zadaje kłam temu truizmowi. Błędy płynące z tej przemowy są całkowicie spójne z tym rodzajem odstępczego “katolicyzmu”, który od dłuższego czasu głosił, a teraz podniesione zostały tylko na nowy poziomu nieposłuszeństwa wobec Magisterium, na straży którego on sam rzekomo stoi.

Jakże zatem, udało mu się dokonać tego bezsprzecznie trudnego zadania? Uczynił to pochwalając u zgromadzonych tam wyznawców voodoo ich przywiązanie do “wiary”:

“Przejawiacie silne przywiązanie do tradycji przekazanych wam przez waszych przodków. Słusznie należy się im wdzięczność za przekazanie wam poczucia sacrum, wiary w jednego Boga, który jest dobry, zmysłu świętowania, szacunku dla życia moralnego i harmonii w społeczeństwie” (13).

Następnie, w kontekście voodoo wspomina o “wolności wyznania”; o ich “chrześcijańskich braciach i siostrach” i potrzebie “wzajemnego ubogacania” (!) religii. Wystarczy zaznaczyć, że ich nawrócenie nie znajdowało się wysoko na jego liście priorytetów, a jeżeli przeanalizuje się te oświadczenia z perspektywy wierzeń i praktyk voodoo, można lepiej docenić pełny wymiar jego zamaskowanej wojny przeciw Tradycji.

“Jeden Bóg, który jest dobry”

“Kiedy sprawujemy vodun, wzywamy imienia Boga”, deklaruje Sasso Guedehoungue, przewodniczący narodowego stowarzyszenia voodoo w Beninie, “to Bóg, który stworzył vodun i Bóg, który stworzył nas” (14). Przy okazji omawiania spotkania Jana Pawła II z voodoo, L’Osservatore Romano podaje tę definicję:

“VOODOOIZM (bóstwo-voodoo) to religia wywodząca się z Afryki Zachodniej (w szczególności z Beninu), która jest też szeroko praktykowana na Haiti i Antylach. Charakteryzuje się różnymi obrzędami ku czci «Wielkiego Mistrza» albo dobrego Boga, który jest stworzycielem duchów odpowiedzialnych za opiekowanie się ludźmi. Wielki Bóg i duchy są utożsamiane z chrześcijańskim Bogiem i świętymi Kościoła katolickiego. Kalendarz świąt voodoo naśladuje kalendarz kultu chrześcijańskiego.

Ceremonie voodoo składają się z rytuałów przyzywania duchów i wielkiego Boga odprawiane przy dźwiękach bębnów i pieśni towarzyszących składaniu ofiar ze zwierząt. Kulminacyjnym momentem obrzędu jest trans, w którym – jak się uważa – rytualny tancerz zostaje opętany przez bóstwo. Ceremoniom przewodniczy mężczyzna (hungan) albo kobieta (mambo), którzy często są również obeznani z praktykami czarnoksięskimi” (15).

Choć ta definicja jest w pewnym stopniu dość trafna, to kłopot w tym, że nie jest do końca ścisła. (Na przykład, kapłani i kapłanki kultu nie są jedynie “obeznani z czarami”, lecz często są biegli w praktykowaniu czarnej magii). Czytając to, bądź “papieskie” uwagi, w czytelniku bezwiednie rodzi się wrażenie, że wyznawcy vodun są, w najgorszym wypadku, zdezorientowanymi monoteistami. Nic bardziej odległego od prawdy.

Chociaż zwolennicy voodoo wyznają nominalną wiarę w “nadrzędnego stwórcę”, to ich bóg jest całkowicie obcy katolikom. Wierzą w bóstwo przewyższające innych bogów, chociaż brak mu wielu cech, jakie katolicy łączą z Wszechmogącym – wszechmocy, wszechobecności, wszechwiedzy, itp. To bóg oddalony od spraw świata, pozwalający aby kierowały nim pomniejsze duchy. W ich mniemaniu duchy te mieszkają w drzewach, wodzie, zwierzętach i innych zjawiskach przyrody. Ta prymitywna kosmologia jest znana jako animizm. Ręka w rękę z tym nauczaniem idzie fetyszyzm, gdzie uważa się, że szamani mają moc magicznego przymuszenia ducha do zamieszkania w przedmiocie (albo fetyszu) w celu czerpania z tego korzyści przez jego właściciela (16). W artykule na temat fetyszyzmu w The Catholic Encyclopedia, ks. John T. Driscoll ukazuje jak dalece ta wiara jest odległa od chrześcijańskiej:

“Afrykańskiego murzyna do używania fetysza skłania wyłącznie strach. Nie ma żadnego wyznania grzechów, żadnej miłości, rzadko jest dziękczynienie. Byt, do którego on się zwraca nie jest Bogiem. To prawda, nie zaprzecza on, że Bóg jest; jeśli się go zapyta, poświadczy Jego istnienie. Jednakże bardzo rzadko i tylko w ekstremalnych sytuacjach, zwraca się do Niego, gdyż według jego przekonań Bóg jest tak daleko, tak niedostępny, tak obojętny na ludzkie potrzeby, że błaganie Go byłoby nieomal bezcelowe. Dlatego też zwraca się do któregoś z całego mnóstwa duchów, które jak mu się wydaje są zawsze blisko i obserwują ludzkie sprawy, w których to, jako byłe istoty ludzkie, niektóre z nich uczestniczyły. Szuka nie duchowego, lecz czysto fizycznego bezpieczeństwa. Traci z oczu zmysł moralnej i duchowej potrzeby, chociaż nie całkiem jest on wykluczony, ponieważ wierzy on w dobro i zło.

Jednakże dominującym uczuciem jest lęk przed możliwością doznania fizycznej krzywdy ze strony człowieka bądź pomagających mu wrogów duchowych. Tego fizycznego ratunku poszukuje albo przez modlitwę, ofiarę i pewne inne ceremonie na cześć ducha fetysza czy innych nieumiejscowionych duchów albo poprzez stosowanie czarów lub amuletów. Te czary mogą być materialne, tj. fetysze; werbalne, na przykład wypowiadanie kabalistycznych słów, którym przypisuje się moc nad lokalnymi duchami; rytualne, na przykład zakazane jedzenie, tj. orunda, na które może być wybrany dowolny rodzaj pożywienia i poświęcony duchowi. Wieczorem gospodarz domostwa w Kongo wytycza wokół swej chaty cienką linię z popiołów i mocno wierzy, że wzniósł barierę, która aż do następnego poranka ochroni go i domowników przed atakami złego ducha” (17).

Gdy przypatrzyć się bliżej przekonaniom religijnym ludów Fon i Ewe (główne plemiona Beninu, Togo i wschodniej Ghany), to stanie się jeszcze bardziej oczywiste, że nie wyznają oni żadnego prawdziwego monoteizmu. Inny uczony zauważa:

“Plemię Fon ma wiele różnych kosmologii i istnieje pewna różnica poglądów co do tożsamości różnych bóstw. Niektórzy uważają, że świat został stworzony przez jednego dwupłciowego boga, Nanu Baluka, który zrodził bliźniaki o imionach Mawu i Lisa; pierwszemu, płci żeńskiej dano władzę nad nocą a drugi, płci męskiej był kojarzony z dniem…” (18).

Jeśli twierdzi się, że bóstwo zrodziło inne bóstwa, to teologia o takim założeniu nie jest w gruncie rzeczy monoteistyczna, lecz politeistyczna. Mętlik wierzeń Fon jeszcze bardziej się pogłębia, gdy próbują opisać owe boskie bliźnięta. Postrzegane są one nie tylko jako rodzeństwo, ale również jako małżonkowie. Na dodatek, są często łączeni w pojedyncze nadrzędne bóstwo, Mawu-Lisa (albo, po prostu, Mawu). Tymczasem nawet tak wzniosła pozycja nawet w najbardziej odległym stopniu nie może równać się z Bogiem chrześcijan: “Żaden bóg nie jest wszechmocny, nawet Mawu, który jest rodzicem innych i panuje nad życiem i śmiercią” (19).

A zatem, “zmysł sacrum” jaki Jan Paweł II jakoby odnajduje w tym kulcie można bardziej właściwie opisać jako aurę strachu, a “wiara w jednego Boga, który jest dobry” (co ma niewielkie podstawy praktyczne) jest dla tubylców znacznie mniej obligująca niż oddawanie czci wielu bogom, którzy niekoniecznie są dobrzy.

Spośród wszystkich “podniosłych uroczystości” odprawianych na cześć tych duchów, niewiele jest bardziej rozpowszechnionych od hołdu składanego bóstwom-wężom i żaden nie jest bardziej odrażający (20). W istocie, to właśnie tym bóstwom, a nie “panu życia”, okazywana jest najwyższa forma czci, kultu i bojaźni. Tak naprawdę to pasją benińskich i okolicznych ludów jest ofiolatria (oddawanie czci boskiej wężom; kult węża). Jeden ze znawców tego tematu, M. Oldfield Howey, napisał:

“Okazuje się, że praktycznie na całym obszarze Afryki kult wężów istnieje od niepamiętnych czasów, a jego początków nie można przypisać do żadnego konkretnego miejsca, lecz wydaje się iż pojawił się samorzutnie. Pierwsi europejscy odkrywcy zetknęli się z nim w pełnym rozkwicie w Whidah oraz Kongo i chociaż jego pochodzenie ginie w mrokach starożytności, zwyczaj ten nawet do dzisiaj nie wygasł” (21).

Dla cywilizowanego umysłu oddawanie czci wężom jest niemal niemożliwe do zrozumienia. Chociaż bynajmniej występowanie tego kultu nie ogranicza się do Afryki (praktykowano go w starożytnych kulturach Inków i Azteków a jego pozostałości można dzisiaj odnaleźć w Indiach i innych częściach południowo-centralnej Azji, gdzie rozpowszechniony jest hinduizm), to z pewnością można powiedzieć, że nigdzie jego wpływ nie jest tak często spotykany jak na Czarnym Kontynencie. Jeden z badaczy, Leighton Wilson, opisuje taki niezwykły kult w Dahomeju (dzisiejszy Benin):

“Dom pośrodku miasta jest przeznaczony na wyłączny użytek tych gadów i można je tutaj zobaczyć o każdej porze w bardzo dużych ilościach. Są one karmione i otaczane większą troską niż mieszkańcy miasta. Jeśli zauważy się, iż oddalają się zbyt daleko muszą zostać przyniesione z powrotem; ludzie na ich widok padają na twarz i oddają wszelkie możliwe hołdy. Zabicie albo zranienie któregoś z nich karane jest śmiercią. Niekiedy wyprowadzane są przez kapłanów lub szamanów i paradują ulicami, a ich opiekunowie pozwalają im wić się wokół swych rąk, szyj i ciał…” (22).

Ta oryginalna mentalność jest podsycana nie tylko przez przekonanie, że węże posiadają boskie cechy, lecz również, że stanowią miejsce przebywania dla dusz ludzi zarówno żywych jak i zmarłych. Dla tubylca, ochrona węży jest równoznaczna z postępowaniem samozachowawczym, gdyż to, co nazywa on swą “dziką duszą” (albo elanga) jest dosłownie ucieleśnione w stworzeniu, a krzywda tegoż stworzenia oznacza jego (własną) krzywdę. Koncepcja ta jest wyraźnie widoczna w niesamowitym wypadku, do jakiego doszło w Gabonie:

“Francuski misjonarz spędził noc w chacie wodza plemienia Fan. Przed świtem zbudził go szelest suchych liści i po zapaleniu pochodni zobaczył ku swemu przerażeniu ogromnego, czarnego, jadowitego węża, zwiniętego w kłębek i gotowego do ataku. Już zamierzał zastrzelić zwierzę gdy niespodziewanie gospodarz trącił jego ramię, i gasząc pochodnię, krzyknął: «Nie strzelaj, błagam cię. Zabijając węża zabiłbyś mnie. Ten wąż to mój elangela. Nie bój się niczego!» Uratowawszy w ten sposób jego życie, pochwycił i zaczął głaskać gada, który wydał się być ukontentowany okazywanymi mu względami. Następnie przeniósł węża do innej chaty, gdzie położył się obok niego, napomniawszy misjonarza, by nigdy nie mówił o tym co zobaczył” (23).

Następnie Howey wyjaśnia źródłosłów vodun i voodoo (uprzejmie określonych w L’Osservatore Romano jako “bóstwo“): “jedno z imion Dañh-sio [benińskiego bożka-pytona – przyp. JKW] brzmi Vodunhwe” (24). Obeah (lub Obi), jamajska forma kultu, wywodzi się z “kultu i ubłagiwania boga-węża Obi – zachodnioafrykańskie słowo będące uosobieniem Ducha Zła” (25). Ponadto, to ostatnie pochodzi od obayifo, terminu pochodzącego z języka plemienia Aszanti z Wybrzeża Kości Słoniowej, które oznacza “czarownika, albo bardziej ogólnie wiedźmę” (26). Legba (albo Legbo), ewidentnie demoniczne bóstwo, jest także niezwykle czczone przez mieszkańców Beninu, do tego stopnia, że prócz Mawu, jest jedynym z bóstw “[których] kult jest powszechny” (27). Nie może zatem dziwić, że jest adorowany na równi z wężami:

“W 1863 roku – według relacji kapitana Richarda F. Burtona, który został tam wysłany w rządowej misji – w Dahomeju kult wężów był w pełnym rozkwicie. Spotykano tam straszne gliniane figurki Legbo, demonicznego bóstwa tubylców, a w małej, okrągłej chacie, wewnątrz i na zewnątrz pobielanej, o dachu krytym słomą, znajdowało się siedlisko świętych węży z odmiany niejadowitej, długich niekiedy na dziesięć stóp” (28).

Czy mieszkańcy Beninu powinni być “wdzięczni” za dziedzictwo tego rodzaju? Jeśli “papież” miał w związku z tym jakieś wątpliwości, to były one tak nieistotnej natury, że nie uważał za stosowne podnieść ich podczas swego serdecznego, niejasnego dialogu z wyznawcami kultu: “ja jestem OK [w porządku]; wy jesteście OK [w porządku]“.

Komunia “świętych”

Oprócz węży, fetyszów, przodków i demonów, wyznawcy voodoo wplatają w świętokradczy kult swoich bożków katolickich świętych, by dojść do całkowicie odrażającego “credo”. Ten bezbożny synkretyzm był najbardziej rażący (chociaż, jak wskazano wyżej, nie jedyny) w sektach Półkuli Zachodniej.

Przez większą część ostatniego stulecia, Marie Laveau z Nowego Orleanu zrobiła tak oszałamiającą karierę jako mambo (czarownica), że stała się powszechnie znana w tym mieście jako “królowa voodoo”. Zdobyła sobie przyjaciół i klientów wśród bogatych i wpływowych ludzi i, wykorzystując ich przekonania “dodała wiele katolickich elementów do swoich rytuałów voodoo. Podkreślała, iż jest możliwe, aby być jednocześnie dobrym katolikiem i wyznawcą voodoo…” (29). Badacz James Haskins napisał w swojej książce Voodoo & Hoodoo: “Z powodu wpływu Marie Laveau, św. Jan Chrzciciel stał się patronem voodoo w Nowym Orleanie. «Noc Świętojańska to najważniejsza data roku», mówi Gandolfo” [właściciel miejskiego Muzeum Voodoo, Charles M. – przyp. JKW] (30).

Laveau jest mało oryginalna w swych próbach synkretyzmu elementów dwóch religii; w rzeczywistości, większość sekt voodoo na półkuli uznało ten chwyt za całkiem użyteczny. Nie należą do rzadkości przypadki wyznawców kultu, którzy w niedzielę rano uczestniczą we “mszy” Novus Ordo, po tym, jak poprzedniej nocy brali udział w składaniu ofiar ze zwierząt (31). Jeśli chodzi o mieszanie świętych z loa (afrykańskimi bóstwami przeszczepionymi na grunt obu Ameryk przez niewolników – jest to też forma liczby pojedynczej tego słowa), to przybiera to postać – naiwnego kojarzenia zewnętrznych podobieństw. W “świątyniach” vodun można spotkać posągi świętych, zazwyczaj ze zmianami oznaczającymi rzekome przywłaszczenie przez świętych rysów związanych z loa. Dla wyznawców kultu dwa pojęcia – święty i loa – stają się jednym i tym samym.

Haitańczycy, na przykład, przekształcają Błogosławioną Dziewicę Maryję w Erzilie, łagodną, królewską i piękną, lecz nadzwyczaj zazdrosną boginię. Św. Antoniego mylą z Legba (wyżej wspomnianym), demonicznym pośrednikiem między ludźmi a innymi bogami. A św. Patryk – nie do uwierzenia – jest łączony z Damballa, bogiem wężem. W santerii, kubańskiej formie voodoo, święty Krzysztof staje się Aganyú, ojcem bogini grzmotu Changó, która, z kolei, jest lepiej znana katolikom jako dziewica męczenniczka z trzeciego wieku, święta Barbara. W międzyczasie, kult makumby w Brazylii ma swój własny panteon “świętych-bóstw”, m.in. Oxala, który jest bluźnierczo utożsamiany z Chrystusem; Yemanja, z Maryją; Ogun, bóg wojny i żelaza, ze św. Jerzym i Oxóssi, pomniejsze bóstwo związane z polowaniem i strzelaniem z łuku, ze św. Sebastianem.

Mając na uwadze prymitywną, chaotyczną strukturę tych regionalnych grup, ich generalny brak wzajemnych kontaktów oraz rozmaitość plemion, z których się wywodzą, nie może zaskakiwać odnajdywanie zabawnych rozbieżności między różnymi kultami. Podczas gdy santería utożsamia Changó ze świętą Barbarą, makumba fałszywie wiąże go (wymawiając Xangó) nie z męczenniczką, ale z dwoma świętymi – świętym Hieronimem i świętym Janem Chrzcicielem. W dodatku, zwykle mówi się, że tenże Xangó o “rozdwojonej jaźni” (grzmot i błyskawica?) ma dwie żony. Ich imiona to Oyá i Oshun, ale katolikom są znane jako święta Katarzyna… i święta Barbara.

Podczas gdy ten mętlik może być z jednej strony, mimowolnie komiczny, podobnie jak dla zachodniego odbiorcy brzmią nonsensownie takie słowa jak juju, voodoo, duppy (duch) i mumbo jumbo (zniekształcenie imienia plemiennego bóstwa), to bądźmy pewni, że w kryjących się za nimi przekonaniach nie ma nic zabawnego. W niektórych przypadkach niegodziwość bóstw jest nieco skrywana za fałszywie przywłaszczonymi sobie przez nich tożsamościami świętych, lecz w wielu innych, ich cechy indywidualne nie są tak uładzone. Erzulie, utożsamiana z Błogosławioną Dziewicą Maryją, na pewno nie jest “przenajczystszą matką” ukochaną przez katolików. Kyle Kristos tak pisze na ten temat:

“Skoro tylko Erzulie opęta kogoś, nawet jeśli opętany jest mężczyzną, to osoba ta zostaje zaprowadzona w miejsce, gdzie przechowywane są jej rzeczy i tam się w nie przebiera. Zaraz potem, opętana osoba, czy to mężczyzna czy też kobieta, zaczyna poruszać się zmanierowanym krokiem, wyzywająco poruszając biodrami. Często osoba, która jest opętana dostaje prezenty od osób będących w świątyni” (32).

Jest jeszcze coś “szczególnego” związanego z Erzulie:

“Chociaż Erzulie może przybierać postać ludzką, to znana jest także jako wąż, który jest zwykle zwinięty w kłębek i żywi się głównie wodą i bananami… jako bogini-wąż posiada straszliwą moc i wzbudza tyleż samo strachu co miłości i uwielbienia” (33).

Równie odrażające są Ghede, loa (duchy) kojarzone ze śmiercią i odrodzeniem, które znane są z ”lubowania się w nieprzyzwoitych dowcipach odnoszących się do nieczystości” oraz Baron Samedi, Pan Cmentarza, który również ma skłonność do sprośnego żartowania, będąc jednocześnie najbardziej przerażającą postacią u przesądnych Haitańczyków (34).

Przyjrzawszy się tak zdeprawowanemu sposobowi myślenia bezwstydnie skrywającemu się pod płaszczykiem religii, teza Jana Pawła II, że wierzą w “jednego Boga, który jest dobry” okazuje się aż do absurdu fałszywą; twierdzenia, że wyznawcy voodoo “wierzą” w Boga na pewno nie da się pogodzić z żadnym z przytoczonych faktów.

Sama wiara w istnienie Najwyższej Istoty to nie to samo co wiara w Boga, ponieważ ta ostatnia obejmuje także oddawanie Mu czci. Demony wierzą, iż Bóg istnieje, ale nie chcą Go czcić. Św. Jakub pisze w liście apostolskim: “Ty wierzysz, że jest jeden Bóg? Dobrze czynisz: czarci też wierzą i drżą” (2, 19). Tylko głupcy zaprzeczają istnieniu Stwórcy, ponieważ Sam Bóg dał każdemu człowiekowi umiejętność poznania Jego istnienia dzięki potędze rozumu.

Całkowitym szaleństwem jest przypisywanie czegoś w bardzo niewielkim stopniu zbliżonego do wzniosłej filozoficznej koncepcji Boskości (chociaż koncepcji czysto naturalnej) przedstawionej przez takich myślicieli jak Arystoteles – a tym bardziej objawionego w Piśmie Świętym Boga – ludziom, którzy na mniej niż dekadę przed XXI wiekiem, nadal jeszcze płaszczą się w żałosnej niewoli przed wężami, z ufnością wzywają duchy fetyszów i szukają pomocy u nikczemnych, demonicznych sił. Otóż, to właśnie takich bogów mieszkańcy Beninu wzywają na pomoc – nie zaś Boga.

Jak Jan Paweł II mógł, wiedząc to wszystko o gospodarzach (jego wizyty), wygłosić coś, co każde rozsądnie myślące katolickie dziecko znające katechizm uznałoby za nic innego jak tylko teologiczne brednie? (35)

Najprostszą odpowiedzią jest stwierdzenie, że w przeciwieństwie do dziecka, myślenie Jana Pawła II nie jest katolickie. Nigdzie w swym przemówieniu do wyznawców voodoo nie mówi im, że wierzą w fałszywego boga (i bogów). Zamiast tego, gratulując im “wiary w jednego Boga, który jest dobry”, on niemalże identyfikuje to bóstwo z Wszechmogącym, gdyż, jak Chrystus oświadcza, “nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Łk. 18, 19). Bóg wyznawców voodoo może być dobry tylko wtedy jeśli jest on Bogiem – każde bóstwo któremu oddaje się cześć, inne niż Bóg jest fałszywym bogiem i demonem.

Do jednego z najbardziej wymownych momentów jego spotkania doszło wtedy gdy – jak wcześniej wspomniano – rzecznik kultu Senou Zannou stanął przed nim twarzą w twarz i oświadczył, że to “nie ma nic wspólnego z szatanem czy diabłem. To Bóg jest ostatecznym obiektem kultu vodun”. Będąc jak najdalszym od zaświadczenia o katolickiej prawdzie wobec skandalicznego błędu, “papież” nie powiedział kompletnie nic aby obalić to twierdzenie i można nawet powiedzieć, że w wielkiej mierze potwierdził tę fikcję w swych wyżej wymienionych słowach. Dowodem na to w jak wielkim zakłamaniu pogrążona jest większość tych, którzy uważają się za katolików jest to, że nie potrafią wyciągnąć z tego epizodu jedynego i prostego wniosku: Jan Paweł II, zarówno przez wychwalanie voodoo jak i przez milczenie gdy, w jego obecności, nazywane jest ono świętym kultem, wykazuje czynem i zaniechaniem, że nie jest papieżem: jego milcząca aprobata fałszywych roszczeń doszczętnie zdeprawowanej, zdegenerowanej i niegodziwej sekty ukazuje zupełny brak ducha apostolskiego, który zawsze dąży do zwyciężenia Ojca Kłamstwa prawdą Chrystusa, a w związku z tym ujawnia zdradę urzędu tak szczególną i fundamentalną, że wyobrażenie sobie, iż może on w jakiś sposób być zaliczany do prawdziwych następców św. Piotra urąga wierze i rozumowi.

Przypuszczenie, iż może być inaczej dezorganizuje całą ideę papiestwa i graniczy z formą teologicznego obłędu, ponieważ znaczyłoby to wówczas, w jakiś schizofreniczny sposób, że osoba roszcząca sobie prawo do papieskiego tytułu może być zarazem tak heterodoksyjna jak Marcin Luter, a przy tym działać publicznie wykonując uprawnienia swego urzędu, a pomimo to jego status nie mógłby zostać zakwestionowany. A zatem, ustanowienie papiestwa przez Chrystusa jako najważniejszego strażnika katolickiej prawdy ląduje za oknem, a z kolei, posłuszeństwo wobec papieża z obowiązkowego (być może poza jednym czy dwoma przypadkami na stulecie) staje się opcjonalne (36).

Apologeci soborowej religii mogą się spierać, że Jan Paweł II nie zachwala bożka voodoo, lecz po prostu stwierdza w dyplomatyczny sposób to, w co wyznawcy kultu sami wierzą. W takim razie, nadal świadczy to przeciwko niemu, gdyż prawdziwy papież nigdy nie patrzyłby bezdusznie na duchowo zaślepionych w skrajnej ciemności nie mówiąc im czegoś w rodzaju: “bogowie waszych przodków nie mogą nic dla was zrobić, jedynie prowadzić drogą wiodącą do zguby. Jednakże przynoszę wam radosne wieści o prawdziwym Bogu, abyście mogli zostać przeniesieni do światła zbawienia”.

Wszelako brak przypomnienia przez Jana Pawła II katolickiej nauki nie może dziwić, gdyż jest to człowiek, który zaprosił prawosławnych, anglikanów, protestantów, żydów, muzułmanów i przeróżnych pogan (między innymi: hindusów, buddystów, amerykańskich Indian i afrykańskich pogan) do Asyżu, gdzie, wraz ze soborowymi “katolikami” z modlitw do swoich najprzeróżniejszych bóstw wznosili wieżę Babel światowego pokoju. Dlaczego mielibyśmy oczekiwać od niego czegoś innego w Beninie? Powtórzmy raz jeszcze, jego milczenie, tam gdzie odrzucenie fałszu vodun było jak najbardziej na miejscu, musi zostać zinterpretowane jako milczące uznanie roszczeń sekty do uznawania jej za prawdziwą religię.

Ten zgubny błąd, że wszystkie religie są w jakiś sposób prawdziwe, został wyraźnie potępiony przez papieża, świętego Piusa X w jego encyklicePascendi z 1907 roku. Cytat z tego dokumentu jest w rozważanym kontekście szczególnie pouczający, gdyż Jego Świątobliwość rzucając klątwę na ówczesnych modernistów, odsłania także, w najwyraźniej proroczej formie, fałszywość nauczania jego niedoszłego następcy (bezpośrednia adekwatność treści encykliki Pascendi z sytuacją dzisiejszego kryzysu jest widocznym przykładem działania Ducha Świętego w Jego Kościele, a szczególnie w Jego Papieżach). Święty Pius X, omawiając modernistyczny błąd, iż religijne przekonanie oparte jest na subiektywnie odczuwanych doświadczeniach, a nie (jak Kościół objaśnia) obiektywnie weryfikowalnych prawdach, pisze:

“Jak to wszystko dalekie od nauki katolickiej! Już zarodki tych błędów widzieliśmy w błędach potępionych przez Sobór Watykański [Pierwszy – i jedyny naprawdę katolicki – Sobór Watykański – przyp. JKW]. …Tymczasem zaś należy zauważyć, że teoria o doświadczeniu religijnym, połączona z teorią symbolizmu, prowadzi do uznania wszelkiej religii nawet pogańskiej za prawdziwą. Czyż bowiem w każdej innej religii nie spotykamy tego rodzaju doświadczeń? Wielu się na to zgadza. A jeśli tak, to jakim prawem moderniści przeczą prawdziwości doświadczenia jakie znajdujemy np. w religii mahometańskiej; dlaczego prawdziwe doświadczenia mają być własnością jednych tylko katolików? I tu moderniści nie przeczą: jedni skrycie, inny otwarcie wyznają, że wszelkie religie są prawdziwe. Że inaczej myśleć nie można – to oczywista. Albowiem na jakiej podstawie mogą oni zarzucać tej lub owej religii fałsz, jeśli chcą zostać ze swoimi zasadami w zgodzie? …Co najwyżej, mogliby moderniści utrzymywać to jedno, że religia katolicka z pośród różnych religii ma więcej prawdy, gdyż jest żywotniejsza… Dla każdego jest to oczywiste, że takie wnioski a nie inne wynikają z powyższych przesłanek” (37).

Ta przenikliwa analiza ostatniego kanonizowanego papieża jest niesłychanie wartościowa ze względu na bezpośrednie odniesienie do rozważanego tematu. Jej stosowalność do przypadku Jana Pawła II jest wręcz uderzająca i powinna być często przypominana w pozostałych rozdziałach, jako że stanowi najsolidniejszą podstawę do obalenia jego roszczeń do Stolicy Apostolskiej.

“Zmysł świętowania”

“Generał zaprowadził mnie do małego lasku niespełna trzy mile od miasta Jacmel. W blasku naftowych kaganków ujrzałem około czterdziestu mężczyzn i kobiet zgromadzonych wokół nieociosanego kamiennego ołtarza, na którym, owinięty wokół laski cocomacacque spoczywał święty, zielony wąż. «Mamaloi» – wysoka, groźnie wyglądająca murzynka, ubrana była w szkarłatną szatę, z czerwonym turbanem na głowie. Tańczyła przed ołtarzem esowaty taniec i mruczała starożytny zachodnioafrykański monotonny śpiew, powtarzany następnie przez widzów. Szybko osiągała szaleńczy ton ekscytacji, od czasu do czasu przerywając po to, by pociągnąć łyk rumu z jednej z butelek, które krążyły z ręki do ręki.

Na koniec podniosła z ołtarza błyszczącą maczetę a drugą ręką chwyciła czarnego koguta trzymanego przez jednego z obecnych. Zaczęła wywijać ptakiem wokół głowy tak gwałtownie, aż na wszystkie strony zaczęły lecieć pióra i nagle jednym szybkim cięciem odcięła głowę od ciała. Napięte i potworne wzburzenie utrzymywało czcicieli w ciszy, lecz gdy tylko kapłanka przycisnęła krwawiącą szyję zarżniętego ptaka do swych warg wybuchli dzikim wrzaskiem. Następnie zanurzając palec w krwi zrobiła nim na czole znak krzyża, naznaczając również czoła kilku swoich uczniów” (38).

Chociaż ta barwna relacja dotyczy haitańskiego voodoo, to prócz drugorzędnych szczegółów nie różni się zbytnio od pogańskich ofiar dokonywanych codziennie w tubylczych wioskach całego Beninu i sąsiednich krajów. Ma to pomóc w usytuowaniu kilku następnych akapitów we właściwym kontekście, jak również zilustrować do czego tak naprawdę sprowadza się wspomniany przez Jana Pawła II “zmysł świętowania”.

Jak z powyższego i kilku wcześniej przytoczonych opisów celebracji wyraźnie wynika, nie są one podobne do chrześcijańskich obrzędów (są jedynie świętokradzkimi z nich szyderstwami). Istnieją pewne wątpliwości, czy – jak to zrelacjonowano – “papież” był rzeczywiście świadkiem “wprowadzającego w trans” tańca, przy którym prawdopodobnie wykonawcy znajdowali się w odmiennym stanie świadomości. Niemniej jednak, jest bardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę obecność wielkiej liczby reporterów i fotografów światowych mediów, że taniec był jedynie symulacją – nie ma żadnej wzmianki o składaniu ofiary ze zwierząt albo o samookaleczeniach, choć są to powszednie atrybuty prawdziwych ”celebracji” voodoo.

Są to obrzędy, w których mogą występować węże – jak pokazano we fragmencie otwierającym ten rozdział oraz w innych miejscach tego artykułu. Jeden zdumiewający opis obrzędu kultu węża odbywający się na wiejskim placyku w Gwinei, przywołany przez WW Hurda, protestanckiego (anglikańskiego?) duchownego, przypomina parodię katolickiej liturgii:

“Kapłan często zasiada na środku placu przed swego rodzaju ołtarzem, na którym składa ofiary fetyszom, a kilku mężczyzn, kobiety i dzieci siedzi bez określonego celu wokół celebransa, który czyta albo wygłasza im coś w rodzaju kazania. Na koniec bierze wiązkę mocno skręconej słomy i zanurza ją w naczyniu wypełnionym jakimś specjalnym płynem, w którym jest wąż. Smaruje albo kropi dzieci tą «wodą święconą», mamrocząc nad nimi jakieś słowa i dokonuje tej samej ceremonii przy ołtarzu, po czym opróżnia naczynie; następnie jego asystenci kończą obrzęd paroma nieartykułowanymi, niezrozumiałymi dźwiękami, głośnymi brawami i klaskaniem w ręce” (39).

Jednakże bardziej znane są te zgromadzenia, na których można powiedzieć – być może całkiem dosłownie – że rozpętało się piekło. Kiedy bóstwa “dosiadają” (albo opętują) swoich wyznawców, rytuały są wykonywane z tak dzikim ferworem, że “ujeżdżani” w dużej mierze przestają zdawać sobie sprawę z tego co się dzieje w ich otoczeniu, a nawet tracą zainteresowanie własnym bezpieczeństwem. (Jeden z uczestników określił zniekształconą świadomość opętania voodoo jako białą ciemność). Następujące sugestywne obserwacje poczynione przez etnobotanika z Harvardu Wada Davisa podczas rytuału, w którym uczestniczył na Haiti w 1982 roku są wystarczające do pokazania zdeprawowanego stanu, w jaki staczają się opętani wyznawcy voodoo oraz demonicznej obecności, jaka z pewnością za tym stoi:

“Nigdy w czasie moich podróży po Amazonii nie byłem świadkiem fenomenu tak naturalistycznego i potężnego jak widok opętania vodun… Wtajemniczona w arkana kultu, drobna kobieta, szalała po perystylu, unosząc z ziemi wielkich mężczyzn i wymachując nimi jak dziećmi. Porwała szklankę i wgryzła się w nią zębami, połykając małe kawałki szkła i wypluwając resztę na ziemię. W pewnej chwili mambo przyniosła jej żywą gołębicę; hounsis złożyła ją w ofierze łamiąc skrzydła, a następnie przegryzając szyję zębami. Najwidoczniej duchy były łakome, gdyż wkrótce dwie następne hounsis zostały opętane i po niesamowitych trzydziestu minutach perystyl zmienił się w kompletne pandemonium, z mambo biegającą dookoła, rozpryskując rum i mieszaninę wody i clairin, kierując duchy rytmem jej asson [grzechotka vodun]. Bębny biją bez końca. Wtem, tak nagle jak duchy się pojawiły, tak znikły i kolejno, jedna po drugiej hounsis, które były opętane osunęły się na ziemię…” (40).

Niewiarygodne, ale Davis relacjonuje, że podczas wieczornej drugiej fali opętań działy się jeszcze dziwniejsze rzeczy:

“Duchy znowu przybyły… Hounsis gwałtownie wpadła w stan opętania – całe jej ciało się trzęsło, jej mięśnie się wygięły – a pojedynczy spazm wykręcił jej kręgosłup. Klęczała przed ogniem, wykrzykując w jakimś starożytnym języku. Następnie stanęła na nogi i zaczęła wirować, kręcąc coraz to mniejsze i mniejsze kręgi, niczym bąk… i cisnęły nią, wciąż wirującą – w ogień. Utkwiła w nim nieprawdopodobnie długo i nagle jednym susem, która wyrzucił żar i popiół na cały perystyl – odskoczyła. Lądując prosto na obie nogi, zaczęła znowu wpatrywać się w ogień i skrzeczeć jak kruk.

Następnie złapała w ręce węgle. Porwała obiema rękami płonące wiązki chrustu, uderzyła nimi o siebie i wypuściła jedną. Drugą zaczęła lizać, szerokimi pociągnięciami języka i połykać ogień, chwytając wargami rozpalone do czerwoności węgielki wielkości małego jabłka. Następnie znowu zaczęła kręcić się w kółko. Trzy razy okrążyła poteau-mitan aż w końcu zwaliła się w ramiona mambo. Węgielek wciąż tkwił w jej ustach” (41).

Nie można dość podkreślić, że opętanie przez bóstwa nie jest czymś wyjątkowym wśród kultów Zachodnich Indii, lecz stanowi zasadniczą część vodun gdziekolwiek ten kult jest praktykowany. Jeden z autorytetów w tej dziedzinie, urodzony w Kenii John S. Mbiti, który otrzymał w Cambridge doktorat z teologii, wykładał w Anglii i Niemczech i był dyrektorem Ekumenicznego Instytutu w Szwajcarii, pisze, że Afrykanie na całym kontynencie sądzą, że spirytystyczne media umożliwią im kontakt z “zaświatami”:

“Głównym zadaniem medium jest skontaktowanie ludzi z żywymi trupami i duchami. Za ich pośrednictwem otrzymywane są wiadomości z zaświatów, lub przekazywana jest ludziom wiedza o rzeczach, o których w inny sposób trudnym albo niemożliwym byłoby się dowiedzieć. Na przykład, poprzez medium, które kontaktuje się ze światem duchów, człowiek może dowiedzieć się gdzie jest jego zguba albo kto ukradł jego dobra. Media funkcjonują w tej roli tylko wtedy kiedy są «opętane» przez ducha, bez tego są «normalnymi» ludźmi bez szczególnych zdolności. Różnią się możnością zostania «opętanymi» albo kontaktowania się ze światem duchów, ale zależy to także od «chęci» nieboszczyka albo innych duchów do wejścia «w» nich i komunikowania się za ich pośrednictwem” [kursywa dodana - JKW] (42).

Następnie Mbiti relacjonuje udział w mediumistycznym obrządku, który wydaje się niemal statecznym w porównany z innymi przypadkami opętań:

“Ostatnio byłem świadkiem i nagrałem na taśmie jeden taki przypadek, jakieś dwadzieścia kilometrów od Kampali. Młody człowiek ubrany w skórę, nałożył na siebie wieniec upleciony z płożącej się rośliny, a w rękach trzymał inną roślinę półmetrowej długości. Usiadł w pokoju wróżbity, gdzie zgromadził się tłum dwudziestu pięciu do trzydziestu ludzi. Jeden z ludzi zaczął śpiewać bardzo rytmiczną piosenkę i reszta tłumu przyłączyła się do śpiewu, klaszcząc i grzechocząc małymi tykwami. Młodzieniec mający stać się medium usiadł cicho na podłodze nie obracając nawet głowy. Śpiew i grzechotanie trwały przez około trzynaście minut kiedy nagle ręce młodego człowieka zaczęły drżeć. Trzy albo cztery minuty później zaczął mówić całkowicie zmienionym głosem. Śpiew zamilkł i wróżbita mógł wtedy zacząć mówić do medium przez około piętnaście minut, w połowie czego medium (albo duch w nim) zażądał zaśpiewania innej piosenki. Na koniec, medium podskoczył jak żaba, uderzył mocno głową w podłogę i dwa lub trzy razy bardzo mocno uderzył się pięścią w pierś, po czym zaczął być znowu «normalny». Kiedy później «wziąłem go w ogień krzyżowych pytań», zapewnił mnie, że nie był świadomy tego co mówił albo robił w czasie gdy był medium. Ja i moi koledzy odnieśliśmy wrażenie, że był przy zdrowych zmysłach i że mówił prawdę odnośnie tego co odczuwał i robił gdy był w transie. Duch, który wszedł w tego młodego człowieka, który był uczniem wróżbity, był przetrzymywany w domu tego ostatniego od 1958 roku (jak nam powiedział), mieszkając w bawolim rogu (yembe, w języku luganda)” (43).

Przytoczone powyżej przypadki opętań stanowią pewien rodzaj celebracji, lecz czy są one zbożne? W Życiu Duchowym, mistrzowskiej pracy na temat mistyki i ascezy, wielki dwudziestowieczny teolog, ks. Adolf Tanquerey poświęca cały rozdział “zjawiskom pochodzenia szatańskiego”. Demoniczne opętanie definiuje jako panowanie szatana (i jego sług), za pomocą którego “zakłada sobie mieszkanie w ciele ludzkim i porusza nim dowolnie, jak gdyby był panem jego, by przez to wtrącić duszę w zamęt” (44). Co do symptomów opętania, to ksiądz Tanquerey pisze tak:

“Otóż według Rytuału Rzymskiego trzy są główne oznaki, po których poznać można opętanie: «Mówienie nieznanym językiem, posługując sie przy tym wielu słowami, lub rozumienie mówiącego tym językiem; wyjawianie rzeczy odległych i ukrytych; okazywanie siły, przechodzącej siły przyrodzone w stosunku do wieku i stanu, oraz inne tym podobne oznaki, które, gdy się nagromadzą w znacznej ilości, tym wyraźniej wskazują na opętanie»….” (45).

Czy opętania voodoo pasują do tych kryteriów? Z całą pewnością wydaje się że tak jest, gdyż, jak pokazuje opowiadanie Davisa, mamy tam małą kobietę potrafiącą unosić i huśtać wielkich mężczyzn “jak dzieci” i “krzyczeć w jakimś starożytnym języku”. Opętania te, jak obcowanie w transie z bóstwami, oczywiste w innych pogańskich minionych i dzisiejszych kulturach, często obejmuje opowiadanie o “odległych i ukrytych rzeczach” uznawanych za pomocne w osiągnięciu dobrobytu grupy lub plemienia (zauważmy odniesienie Mbiti do “znajomości rzeczy… trudnych albo niemożliwych do poznania”). Dodatkowymi oznakami demonicznej kontroli są sprośności wydobywające się z ust opętanego (takie jak w przypadku wyżej wspomnianego opętania przez “Barona Samedi”), anormalne zachowania (na przykład, picie ciepłej krwi z szyi świeżo ściętego ptaka) i akty bezrozumnego samookaleczenia (na przykład, połykanie szkła czy rozpalonego do czerwoności żaru).

A jednak, mimo wszystkich podobieństw (i najprawdopodobniej, prawdziwych oznak) z diabelską mocą przejawiającą się w opętaniach voodoo, najbardziej niepokojącym w nich – co osobliwe – jest odmienność od standardowego wzorca. Opętanie jest dla katolika duchowym doświadczeniem najgorszego rodzaju, które można przetrwać tylko za Bożą łaską, zwalczanym przy użyciu pełnego arsenału Kościoła i z którego wyzwolenie poprzez egzorcyzm jest niezwykle upragnione. Jednakże dla wyznawcy voodoo opętanie, to zaszczyt o który zabiega oraz zasadnicza część jego życia religijnego.To czego pierwszy unika jako nieopisanego zła, to drugi przyjmuje za najwyższe dobro. Pomaga to wyjaśnić to, co może się z początku wydawać niezwykłą różnicą: w odróżnieniu od opętania doświadczanego przez chrześcijanina, w przypadku opętania wyznawcy voodoo nie widać w nim oznak udręczenia. Mimo tego jest to zupełnie logiczne, gdyż demony nie mają żadnego powodu by robić coś co odwiodłoby ich oddanych wyznawców od składania im hołdu (jakkolwiek nieświadomie) jako bogom!

Opętania te ilustrują również kluczowy aspekt modus vivendi voodoo – nieokiełznaną namiętność. Kościół katolicki zawsze nauczał, że namiętności muszą być podporządkowane zarówno duchowi jak i rozumowi i krytykował wszystko co wywyższałoby sprawy fizyczne ponad duchowe. Dlatego też, Arystoteles, chociaż nie był ani żydem ani chrześcijaninem, był zasłużenie ceniony przez św. Tomasza z Akwinu ze względu na jego przenikliwie analityczne dzieła. Duch vodun, tymczasem, jak to wyraźnie wykazano powyżej, usiłuje odwrócić porządek hierarchii i dlatego nie może być traktowany ani jako prawdziwa religia ani filozofia religijna. Na płaszczyźnie naturalnej jest upodlający i zwyrodniały; w porządku nadprzyrodzonym jest celebracją diaboliczności. Tak więc, gdy Jan Paweł II z zadowoleniem przygląda się jak mętnookie dziewczęta tańczą “zestrojone” ze swoimi bożkami, i mimo to nie demaskuje tego pogańskiego widowiska, lecz de facto chwali jego ducha świętowania, to nad wyraz słuszne jest zakwestionowanie nie tylko jego smaku “muzycznego”, ale również jego roszczeń do najświętszych tytułów katolika i Papieża!

“Szacunek dla życia moralnego i harmonii w społeczeństwie”

W niniejszym artykule wspomniano już wcześniej o mglistym pojęciu dobra i zła istniejącym wśród wyznawców voodoo i o tym, że zwykle skupiało się ono wokół instynktu samozachowawczego jako warunku sine qua non ich egzystencji. Wskazano ponadto, że najważniejszym uczuciem religijnym jakie ich przenika jest lęk przed duchami. Zgodnie z tymi przekonaniami, ich etycznym fundamentem jest, delikatnie mówiąc, moralna ambiwalencja. Nie powstrzymało to Jana Pawła II przed bezmyślnym opiewaniem ich kultu (wydaje się, że nic go nie powstrzyma). Jednakże czyniąc tak, zajął stanowisko obrońcy systemu religijnego, który z maksymy “cel uświęca środki” uczynił kamień węgielny swych zasad, i to często z najprzeraźliwszymi skutkami.



  PRZEJDŹ NA FORUM