To Dobraczyński był bohaterem tamtego czasu
Za: http://marucha.wordpress.com/2013/06/19/to-dobraczynski-byl-bohaterem-tamtego-czasu/



Jednym z najbardziej niezwykłych i bohaterskich epizodów okresu okupacji niemieckiej w Polsce było uratowanie przez polskich katolików kilkuset dzieci żydowskich (głównie dziewczynek).

Po 1989 roku mówi się o tym głośno, ale wyłącznie w kontekście postaci Ireny Sendler (zm. 2008). Nic nie ujmując jej bohaterstwu, nie sposób nie zauważyć, że dokonuje się w tej sprawie dosyć perfidnej manipulacji polegającej na całkowitym przemilczeniu roli innych osób zaangażowanych w ratowanie dzieci żydowskich z getta. Dlaczego tak się dzieje? Bo osoby te „nie pasują” ideologicznie ośrodkom, które koncentrują się wyłącznie na Sendlerowej.
O jakie osoby chodzi? O Zofię Kossak, Jadwigę Piotrowską i Jana Dobraczyńskiego.

Takich przekłamań nie znajdziemy w wydanej niedawno książce Ewy Kurek pt. „Dzieci żydowskie w klasztorach. Udział żeńskich zgromadzeń zakonnych w akcji ratowania dzieci żydowskich w Polsce w latach 1939-1945”.

Bazą źródłową tej książki są relacje sióstr zakonnych, które zajmowały się w tym czasie żydowskimi dziewczynkami. Ogółem przechowywano je w 42 klasztorach na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Droga dziecka żydowskiego do klasztoru była taka: getto-miasto-klasztor. Irena Sendler była czynna na pierwszym odcinku, czyli w getcie. Potem było kilka dni „kwarantanny”, czas na wystawienie fałszywego świadectwa chrztu i innych dokumentów, wreszcie droga do klasztoru. Na tym właśnie etapie kluczową rolę odgrywał Jan Dobraczyński, działacz Stronnictwa Narodowego, pisarz katolicki, po wojnie związany z PAX-em. To właśnie sprawia, że na temat jego roli, kluczowej zresztą, nigdy nikt nie napisze. Dobraczyński nie istnieje w tzw. mainstreamie. A oto co powiedział autorce pracy jeszcze w latach 80. XX wieku:

„Ponieważ mój ojciec był w przyjaźni z dr Korczakiem, a telefony do getta jeszcze wtedy działały, na moją prośbę ojciec zatelefonował do niego. Stanęło na tym, że Korczak pod dziurę w murze, którą dzieci wyszły z getta, wyśle ludzi ze swojego zakładu. Na kilka minut przed godziną policyjną osobiście odprowadziłem dzieci pod mur getta. Wszystkie trafiły za mur, a tym samym znikły z oficjalnej listy małych żebraków.

Tamte wydarzenia powróciły do mnie po dwóch latach, gdy jasnym stało się, że Niemcy gotują się do likwidacji getta. Wśród wielu wojennych problemów zaistniał wtedy także problem ratowania żydowskich dzieci. Dzięki tamtej akcji „żebraczej” poznałem grupę podległych mi służbowo opiekunek społecznych. Wiedziałem, że zajmują się kwestią żydowską. Poinformowały mnie, że od pewnego czasu pracują nad tym, aby znaleźć możność wyprowadzenia z getta dzieci i oddawania ich pod opiekę polskich rodzin lub zakładów opiekuńczych. Największą trudnością, na jaką napotykały w swej pracy, była obawa ze strony prowadzących sierocińce zakonnic. Siostry nie wiedziały, czy mogą zaufać nieznanym sobie osobom. Zapewniłem opiekunki, że będą mogły odprowadzać dzieci do zakładów, a ja biorę już na siebie sprawę, aby zakłady dzieci przyjmowały.

Mogłem podjąć się tego zadania. Ojciec mój przez 40 lat, do roku 1932, był dyrektorem opieki społecznej w Warszawie i z racji tego współpracował blisko z rozmaitymi zakładami zakonnymi. Jako jego syn, byłem znany w domach zakonnych. Z tymi właśnie zakładami rozpocząłem współpracę przy lokowaniu dzieci żydowskich w sierocińcach. Zawiadomiłem siostry, że będę do nich przysyłał żydowskie dzieci, oczywiście na podstawie fałszywych dokumentów. Nie miałem obowiązku osobistego podpisywania skierowań do zakładów, bo robił to mój podwładny, kierownik referatu. Umówiłem się jednak z siostrami, że mój podpis na skierowaniu będzie świadczyć o tym, że przysyłamy im dziecko żydowskie. Akcja ratowania dzieci żydowskich zaczęła się wówczas na dobre.

Nie potrafię określić liczby podpisanych przeze mnie skierowań. Od pań opiekunek wiem tylko — zwłaszcza od pani Jadwigi Piotrowskiej, z którą współpraca przerodziła się w szczerą przyjaźń — że było ich co najmniej trzysta. Skąd brały się żydowskie dzieci? Były to najczęściej dzieci, których rodzice błagali o ukrycie ich, sami zaś albo byli w getcie i czuli, że getto skończy się źle, albo ukrywali się poza gettem i dziecko było dla nich balastem. Były też dzieci, które zostały przez swych rodziców umieszczone w polskich rodzinach, a te poczuły się zagrożone i ze strachu szukały dla swych podopiecznych bezpiecznego miejsca. Zdarzały się także rodziny czy osoby nieuczciwe, które wzięły od żydowskich rodziców pieniądze za ukrycie dziecka, a potem dla wyłudzenia dalszych pieniędzy szantażowały ich. W tych ostatnich przypadkach dzieci żydowskie należało po prostu wyrwać z rąk szantażystów i zabezpieczyć zarówno je same, jak i ich rodziców (…) Do mego biura przychodzili różni ludzie. Przychodziły też panie, o których wiedziałem, że są ukrywającymi się Żydówkami. Pewnego dnia jedna z tych pań powiedziała mi, że chce ze mną porozmawiać jakiś doktor Marek, przedstawiciel ludności żydowskiej. — Jak pani sobie wyobraża takie spotkanie? — zapytałem. — Doktor Marek wyjdzie z getta, ale chce, aby wskazał pan jakiś lokal, w którym będziecie mogli się spotkać — powiedziała.

Dlaczego ratowałem żydowskie dzieci? To proste. W moim domu rodzinnym panowała tolerancja. Nie mieliśmy specjalnych konfliktów z Żydami. Skoro jednak do takich kontaktów dochodziło, nie były one niczym niezwykłym. Rozmowy toczyły się na rozmaite tematy, bez żadnej wrogości. Także w szkole miałem kolegów Żydów, a jeden z nich przez lata był moim najlepszym przyjacielem. Żydzi, z którymi utrzymywaliśmy kontakt, byli religijni w sposób — powiedziałbym — normalny. Bo Żydzi mozaiści stronili od chrześcijan. My też nie interesowaliśmy się ich religią. Niektóre ich obyczaje wydawały się nam po prostu dziwaczne. Nie znam jednak żadnych konfliktów na tle religijnym.

Poza tym, co powiedziałem wyżej, dla nikogo nie jest tajemnicą, że osobiście wywodzę się ze środowisk narodowych. Środowiska te często są oskarżane o antysemityzm. W rzeczywistości — jeśli już upierać się przy nazywaniu tego zjawiska antysemityzmem — trzeba mówić o antysemityzmie ekonomicznym środowisk narodowych. Taki antysemityzm nigdy nie miał nic wspólnego z antysemityzmem rasowym, jaki pojawił się w hitlerowskich Niemczech. Antysemityzm ekonomiczny w polskich środowiskach narodowych brał się stąd, że w Polsce przed wojną był bardzo duży, sięgający 12%, wskaźnik ludności żydowskiej. W dziedzinie handlu udział Żydów był tak duże pewne dziedziny były całkowicie w ich rękach. Taka konkurencja ekonomiczna musiała wywoływać konflikty. W tym sensie, rzeczywiście, byłem antysemitą ekonomicznym.

Ale mój antysemityzm nigdy nie sięgał chęci odbierania komukolwiek życia! Dlatego nie ma sprzeczności pomiędzy moim antysemityzmem a tym, że gdy trzeba było, ratowałem Żydów i żydowskie dzieci. Ratowałem je więc przede wszystkim dlatego, bo były dziećmi, ponieważ były prześladowane, ponieważ groziła im śmierć, ponieważ były ludźmi… Ratowałbym każdego zagrożonego śmiercią człowieka. A dziecko — każde dziecko — jest mi szczególnie bliskie. Tak mi nakazuje moja religia katolicka. Nie liczyłem na żadną nagrodę czy choćby tylko słowne uznanie. Jeśli mogłem ocalić życie kilkuset dzieci, uczyniłem to. Sam ten fakt jest dla mnie najlepszą i wystarczającą nagrodą.

Kiedy skończyła się wojna, wiele żydowskich dzieci posłanych przeze mnie do zakładów zakonnych nadal tam się znajdowało. W sierocińcach panowała straszna bieda. Brak było żywności i odzieży. Dowiedziałem się, że do Warszawy przyjechali przedstawiciele organizacji żydowskiej Joint i przywieźli odzież dla dzieci żydowskich. Zwróciłem się do nich z prośbą, aby rozdzielając przywiezione dary, wzięli też pod uwagę dzieci żydowskie znajdują się w zakonnych zakładach. — Pan powiedział kiedyś doktorowi Markowi, że dzieci, które ukryliście w zakonnych zakładach, jeśli nie odbiorą ich rodzice, zostaną chrześcijanami, prawda? To weźcie je sobie. To nie są nasze dzieci! — usłyszałem od przedstawicie” Jointu. To była zdumiewająca odpowiedź! Przyznaję, że gdy to usłyszałem, aż mi dech zaparło”.

Dobraczyński wspomina Jadwigę Piotrowską, z którą współpracował, i która po wojnie także związana była ze środowiskiem Bolesława Piaseckiego. W jej mieszkaniu na Lekarskiej 9 w Warszawie była pierwsza siedziba „Słowa Powszechnego”. Piotrowska woziła dziewczynki do klasztorów, co wymagało wielkiej odwagi. Dobraczyński opisał jeden z takich epizodów w opowiadaniu „Ewa”. Jest to także pokazane w ostatniej scenie filmu „W cieniu nienawiści” (1986), kiedy główna bohaterka przejeżdża przez nieuwagę przez granicę GG i z żydowską dziewczynką spędza noc na stacji już na terenie Rzeszy. To właśnie była Jadwiga Piotrowska. Próżno jednak szukać jej biogramu w Wikipedii, a w biogramie Jana Dobraczyńskiego nie ma ani słowa o jego roli w ratowaniu dzieci żydowskich. Tymczasem Jadwiga Piotrowska pisała o jego roli tak:


Jan Dobraczyński i Jerzy Hagmajer




„Myślę, że to Janek Dobraczyński jest prawdziwym bohaterem tamtego czasu. Bohaterem skromnym, a jednocześnie takim, którego działania, decydujące o powodzeniu całości, ciche były, nieefektowne. Ojciec Janka, jeszcze przed odzyskaniem niepodległości, rozpoczął pracę w Wydziale Dobroczynności Warszawskiego Magistratu, był jego pierwszym naczelnikiem. Z racji swej funkcji — pamiętajmy, iż carskim ukazem z 1864 roku na terenie Królestwa zniesione zostały wszystkie zakony — stykał się, mógł pomóc i pomagał wielu zgromadzeniom zakonnym. Ta jego działalność trwała i później, już w Polsce niepodległej. Janek, ukształtowany przez ojca, kontynuował jego dzieło — zawodowe i społeczne; jako działacz katolicki cieszył się bezgranicznym zaufaniem władz zakonnych.

Jako kierownik referatu w Zarządzie Miejskim, Dobraczyński formalnie i tak był odpowiedzialny za podległą mu placówkę i jej pracowników. Gdyby nastąpiła wpadka — pierwszy zapłaciłby głową. Właśnie w obawie przed prowokacją wymyślił prosty, ale dla niego zabójczy sposób. Cały łańcuch pomocy: fałszywa metryka kościelna, umieszczenie dziecka w jakimś zakonnym domu opieki, warunkowane było jednym — skierowaniem osobiście podpisanym przez Janka i opieczętowanym jego pieczątką. Normalnie kierownik referatu nie podpisywał takich papierów. Podpis Janka był więc kluczem, prostym szyfrem, a zarazem sygnałem dla zainteresowanych, że mają do czynienia z dzieckiem, jak mówiliśmy wtedy — specjalnej opieki i troski, z dzieckiem żydowskim. My byliśmy na ogół zakonspirowani dobrze, najlepszym dowodem jest to, że np. dopiero po wojnie poznałam wielu uczestników, członków sztafety dobrej woli w „Żegocie”. Janek Dobraczyński przez cały czas był na celowniku, na świeczniku. Zdekonspirowany z samego założenia, działający jawnie — wprost prowokował śmierć. Nikt mu tego nie kazał robić, jego działanie było jego własnym pomysłem”.

Godzi się jeszcze wspomnieć, że przypisywanie Irenie Sendler uratowanie 2.500 dzieci jest grubą przesadą. Dobraczyński i Piotrowska, którzy mieli o wiele większy ogląd sytuacji, mówili o 300 uratowanych dziewczynkach. Wymagało to wielkiego poświęcenia i odwagi. Po wojnie wiele organizacji żydowskich miało za złe Dobraczyńskiemu i innym ratującym, że tego dokonali. W skrajnych przypadkach mówiono im, że lepiej, żeby te dzieci zginęły. Dobraczyński dopiero w 1994 roku otrzymał medal „Sprawiedliwy wśród narodów świata”, tuż przed śmiercią. Potem zapadło na jego temat głuche milczenie. Postsolidarność ocenia ludzie wedle stosunku do niej, a „Gazeta Wyborcza” nie lubi „endeków” i „paxowców”. I w ogóle, jak wytłumaczyć ludziom, że żydowskie dzieci ratowali „polscy antysemici”? Książka Ewy Kurek oddaje sprawiedliwość prawdziwym bohaterom tamtych czasów, także tym anonimowym, siostrom zakonnym. Warto tę książkę przeczytać.

Jan Engelgard

Ewa Kurek, „Dzieci żydowskie w klasztorach. Udział żeńskich zgromadzeń zakonnych w akcji ratowania dzieci żydowskich w Polsce w latach 1939-1945”, Wyd. REPLIKA, Zakrzewo 2012, ss. 379.

http://sol.myslpolska.pl/


  PRZEJDŹ NA FORUM