Po co ta wojna?
Za: http://marucha.wordpress.com/2013/09/02/po-co-ta-wojna/

Zamiast ratowania syryjskich cywilów – ratowanie politycznej twarzy Obamy

Ograniczona interwencja w Syrii pewnie nie pogrzebie reżimu Assada, ale może zniweczyć polityczne przywództwo amerykańskiego prezydenta jako lidera zachodniego świata.



Fiasko stworzenia przez amerykańską administrację koalicji państw popierających militarną interwencję w Syrii może świadczyć o wątpliwych przesłankach, jakimi kierują się Amerykanie, jak i o słabości waszyngtońskiej dyplomacji. Proponowana przez Obamę ograniczona interwencja nie ma jasno sprecyzowanego celu militarnego, którego realizacja zmieniłaby układ sił w Syrii lub przynajmniej złagodziłaby cierpienia ludności cywilnej.

Jest to więc tylko kosztowna i desperacka próba ratowania politycznej twarzy prezydenta Obamy, który musi zareagować na przekroczenie wyznaczonej przez niego czerwonej linii. Problem w tym, że obie strony tego konfliktu stosują brutalne metody i każda z walczących w Syrii stron mogła się posunąć do tak zbrodniczego czynu, choć łatwiejszy dostęp do broni chemicznej miała strona rządowa.

Brak zaufania ze strony sojuszników

Wycofanie się z planu interwencji najwierniejszego amerykańskiego sojusznika – Wielkiej Brytanii, może świadczyć o braku niezbitych dowodów, nie tyle potwierdzających użycie w konflikcie syryjskim broni chemicznej, ile mocnych argumentów, że dokonał tego reżim Assada. Może też oznaczać, że Londyn po dokonaniu chłodnej kalkulacji doszedł do wniosku, że końcowy wynik tej interwencji nie wart jest ceny, jaką za niego trzeba będzie zapłacić. Z punktu widzenia interesów USA i NATO, obecnie nie ma dobrego militarnego rozwiązania kwestii syryjskiej. Nawet gdyby udało się obalić reżim Assada, brakuje w jego kraju siły, która mogłaby go zastąpić, gwarantując realizację izraelskich i zachodnich interesów.

Brak politycznego mandatu

Dokonanie interwencji bez politycznego mandatu ze strony ONZ czy choćby nawet figowego listka ze strony NATO izoluje politycznie Stany Zjednoczone na arenie międzynarodowej. Stwarza w stosunkach międzynarodowych kolejny precedens, podobny do przypadku Kosowa, który chętnie wykorzystali później Rosjanie, dokonując inwazji na Gruzję. Jest to również trwonienie politycznego kapitału i prestiżu, jakim dysponowały kiedyś Stany, a który byłby im naprawdę potrzebny w chwili autentycznego międzynarodowego kryzysu.

Brak jasnej realistycznej militarnej strategii

Gdyby naprawdę chodziło o ochronę ludności cywilnej, to celem ograniczonej interwencji powinno być stworzenie stref zakazanych (no-fly zones) dla lotnictwa reżimowego przy granicy tureckiej i jordańskiej. Byłyby to miejsca schronienia (safe havens) dla uchodźców oraz żyjącej tam ludności. Oczywiście, strefy te byłyby wykorzystywane również przez rebeliantów, jako miejsca ich głębokich baz, ale z pewnością pomogłyby zwłaszcza ludności cywilnej. Utworzenie takich stref wiązałoby się kosztami, m.in. wprowadzeniem stałych patroli lotnictwa amerykańskiego. Oznaczałoby również ryzyko strat zadawanych przez syryjskie lotnictwo i obronę przeciwlotniczą, uzbrojoną w nowoczesny sprzęt rosyjskiej produkcji.

Kolejnym celem powinno być zniszczenie broni chemicznej i środków jej przenoszenia. Niestety, nie da się tego dokonać jedynie przy pomocy rakietowych ataków z powietrza. Rakiety manewrujące typu Tomahawk, wystrzeliwane z okrętów, nie są w stanie zniszczyć dobrze zakamuflowanych arsenałów. Aby tego dokonać trzeba użyć lotnictwa taktycznego, które jest w stanie zniszczyć głęboko ukryte bunkry przy pomocy bomb penetrujących. Niszczenie składów broni chemicznej z powietrza może doprowadzić do dużych strat wśród ludności cywilnej oraz strat własnych sił dokonujących ataków. Broń może być celowo ukryta wśród cywilów, a jej częściowe zniszczenie lub uszkodzenie może doprowadzić do uwolnienia środków bojowych.

Niecałkowite zniszczenie składów z bronią chemiczną może również doprowadzić do przejęcia broni chemicznej przez terrorystyczne grupy, które później mogłyby jej użyć do terrorystycznych ataków na cele cywilne w Europie czy na terenie USA. Jedynym sensownym rozwiązaniem byłoby opanowanie składów z bronią chemiczną przez wojska specjalne i dokładne kontrolowanie zasobów aż do czasu ich zniszczenia. Ocenia się, że aby przejąć składy tej broni rozmieszczonej w 50 różnych bazach, należałoby wysłać do Syrii od 60 do 75 tysięcy żołnierzy. Tak duży kontyngent przeznaczony jedynie do przejęcia kontroli nad bronią chemiczną przekreśla szansę powodzenia jedynie ograniczonej interwencji zbrojnej.

Syria nie jest łatwym przeciwnikiem

Najwięcej trudności może sprawić Amerykanom syryjska obrona przeciwlotnicza wyposażona w nowoczesne systemy rakietowe rosyjskiej produkcji. Ocenia się, że Damaszek dysponuje 150 bateriami rakiet ziemia-powietrze. Najniebezpieczniejszym arsenałem powietrznej defensywy Assada mogą być nowoczesne systemy S-300, które Moskwa mogła już dostarczyć swojemu sojusznikowi. Są one przeznaczone do zwalczania samolotów i pocisków manewrujących oraz taktycznych pocisków balistycznych.

Pokonanie syryjskiego reżimu tylko przy pomocy krótkotrwałych ataków powietrznych nie wydaje się możliwe. Podczas operacji w Kosowie lotnictwo NATO wykonało 3 400 lotów bojowych w ciągu 78 dni. Pokonane libijskiego dyktatora w 2011 r wymagało 9 700 lotów bojowych w ciągu 203 dni. Obecnie USA nie mają żadnego mandatu międzynarodowego, zaś duża część światowej i amerykańskiej opinii publicznej sprzeciwia się interwencji w Syrii. Amerykanie nie będą mogli pozwolić sobie na długotrwałe bombardowanie.

Ratowanie twarzy Obamy

Amerykański atak ograniczy się zapewne tylko do krótkotrwałego ostrzału z wystrzeliwanych z okrętowych pocisków manewrujących. Ich celem będą pewnie centra dowodzenia i komunikacji syryjskiej armii. Znajdą się też pewnie dobrze sprzedające się propagandowo cele. Podobnie zachował się prezydent Clinton, kiedy w środku skandalu z Moniką Lewiński, w celu odwrócenia uwagi od wewnętrznych problemów rozkazał dokonać rakietowego ataku na sudańską fabrykę chemiczną, gdzie podobno Al-Kaida miała produkować broń chemiczną. Gdyby Obama chciał naprawdę obalić reżim Assada, jego wojska powinny niszczyć przy pomocy ataków z powietrza mosty, elektrownie, infrastrukturę krytyczną syryjskiego reżimu, bazy wojskowe, magazyny, warsztaty remontowe syryjskiej armii. Takie ataki musiałyby trwać nawet nie tygodnie, ale miesiące. Może dopiero wtedy presja wywierana na dowództwo syryjskiej armii by pozbyć się Assada, byłaby skuteczna. Jednak w przypadku tego kraju nie będzie to takie proste, ponieważ władza opiera się tam na małej 10-12 procentowej alawickiej mniejszości religijnej, która w razie upadku reżimu zostanie wymordowana przez cieszących się obecnie wsparciem zachodu rebeliantów.

Testowanie Rosji

Możliwe, że zapowiadana krótka interwencja ma jeszcze inny, bardziej racjonalny cel. Może być testem na to, jak daleko mogą się posunąć USA atakując rosyjskich strategicznych sojuszników w tym regionie świata. To również prawdopodobnie test na sprawność posiadanego przez Syrię systemu obrony przeciwlotniczej produkcji rosyjskiej. Podobnym systemem dysponuje zapewnie również Iran.

Krzysztof Niewola
http://www.pch24.pl

Autor skrzętnie ominął najważniejszy powód planowanego bandyckiego napadu na suwerenne państwo, które nikomu nie zagraża. Powód nazywa się Izrael.
Admin


  PRZEJDŹ NA FORUM