Ziemia gromadzi prochy

Ziemia gromadzi prochy, autor Józef Kisielewski, Warszawa 1990, Instytut Wydawniczy PAX.

Prezentowana książka Józefa Kisielewskiego pt. „Ziemia gromadzi prochy” jest reprintem z jej II wydania, które ukazało się w 1939 roku w Poznaniu nakładem Księgarni św. Wojciecha.

Józef Kisielewski urodził się 26 lutego 1905 roku w Mościskach koło Przemyśla. Zmarł 20 lipca 1966 roku w Bandon w Irlandii. W kraju śmierć jego nie została upamiętniona żadnym wspomnieniem pośmiertnym. Takie były wówczas czasy.

Kilka ciepłych wzmianek, niewspółmiernych do zasług tego człowieka, ukazało się jedynie w prasie emigracyjnej. Wśród nich na przypomnienie zasługuje rzewne wspomnienie Mariana Czuchnowskiego, poety i kolegi po piórze Kisielewskiego w londyńskim „Dzienniku Polskim” z października 1966 roku, pod pięknym tytułem „Ocalona garstka popiołu – Pamięci Józefa Kisielewskiego.”

O samej książce Czuchnowski napisał tak: Ziemia gromadzi prochy”. Trzy słowa. Jeden tytuł. Jakież potężne proroctwo zawierał ten prosty tytuł. I jak celnie trafiał w podbrzusze historii. To jest niewątpliwie wielkie osiągnięcie Józefa Kisielewskiego, że trafił w sedno gorących dziejów. Tą książką odcisnął trwały ślad w literaturze narodów słowiańskich.

Jest to książka-proroctwo, książka pisarski biały kruk. Ocalona garstka popiołu. Książka ta ukazała się w przededniu II wojny światowej , w 1939 roku i była rezultatem specjalnej podróży, której zadaniem było spenetrowanie Pomorza Zachodniego, ale która z woli Autora ogarnęła całe słowiańskie przedpole aż po rogatki Hamburga.

Jak stwierdza on we wstępie: W książce tej spisałem wrażenia z podróży po Niemczech. Już przed wyjazdem wyjazdem istniał zamiar ujęcia spostrzeżeń podróżniczych w literacką formę (…) Chciałem napisać książkę o współczesnych Niemczech, powstała zaś praca o sprawach Słowiańszczyzny. Powodem tej zmiany nie były bynajmniej jakieś zdarzenia zewnętrzne, polityczne. Pod tym względem między latem 1937 i wiosną 1938 roku miało miejsce tylko jedno wydarzenie – wkroczenie wojsk niemieckich do Austrii w marcu 1938. Zmiana koncepcji nastąpiła na skutek zetknięcia się rzeczywistości dnia dzisiejszego z rzeczywistością historyczną dawnych ziem słowiańskich między Hamburgiem i Gdańskiem, między ujściem Łaby a ujściem Wisły. Książka ta bowiem była pomyślana jako wielkie przypomnienie i obrona naszego stanu posiadania.

Jak pisze Aleksander Rogalski:

Książka „Ziemia gromadzi prochy”, spełniając swoje przeznaczenie od woli autora już niezależne, przyczyniła się w niemałym stopniu do przygotowania świadomości patriotycznej Polaków do tego dziejowego wydarzenia, jakim się stało odzyskanie tak wielkich obszarów słowiańskich. Czytywali ją też Polacy, walczący o wolność poza granicami kraju, a to dzięki temu, że w roku 1941 ukazały się trzy jej wydania, mianowicie w Londynie, Edynburgu i Glasgow. I bardzo czytywana była w samym kraju, szczególnie w swej skróconej wersji, opublikowanej konspiracyjnie w Warszawie w roku 1943. Co więcej: stała się jednym z podstawowych źródeł edukacji w podziemu młodego pokolenia dziennikarzy, którzy sposobili się do działania po wojnie na ziemiach, które wtedy nazywano „postulowanymi”. Z kolei jak wspomina Gerard Labuda: zaraz po wybuchu wojny, podczas lat hitlerowskiej okupacji, każdy, u kogo podczas rewizji znaleziono jej egzemplarz, musiał się liczyć co najmniej z wysłaniem do obozu koncentracyjnego. Natomiast wszystkich tych, których sam Autor wymienił we wstępie jako swoich współpracowników, spotkał zaszczyt dostania się na listę ściganych przez tajną policję niemiecką (Gestapo). I ja też doświadczyłem tego losu …

Fragmenty książki

NA ZACHÓD OD FRANKFURTU

(…)

Towarzystwo Polsko-Niemieckie mieści się w kamienicy przySchillstrasse 8. Jest to dom wybrany na siedzibę takiego towarzystwa jak najtrafniej. Może został nawet specjalnie wyszukany? Mieszkają w nim trzy rodziny o nazwiskach polskich: zdaje się Kurnikowie, Skrzypczakowie i ktoś jeszcze. Wchodząc do bramy, wkracza się od razu we właściwą atmosferę. Nie odczuwa się obcości, a zarazem podziwiać trzeba subtelny takt naszych berlińskich przyjaciół w tych drugorzędnych nawet szczegółach. Każdy podróżnik szuka różnic i podobieństw. Jeździmy po Niemczech przez wiele tygodni i znajdujemy podobieństwa (o różnicach będzie mowa później, i to niejednokrotnie).

Na wielkiej kolejowej karcie Berlina wystylizowana jest w pewnym miejscu duża nazwa podmiejskiej miejscowości z okresu osadzania tu przez Fryderyka Czechów: „Nowawes”. W sierpniu r. 1937 jeszcze ta nazwa widniała na planach, była jeszcze we wrześniu, dopiero w październiku zmieniono ją na „Neudorf”. Między sierpniem a październikiem odbywały się uroczystości z okazji 700-lecia istnienia Berlina; jubilatom składa się podarki, które sprawiają przyjemność. Jednym z podarków ofiarowanych Berlinowi było owo wymazanie słowiańskiej nazwy przedmieścia, aby samo istnienie takiej nazwy nie pokusiło kogoś do zbyt drobiazgowego analizowania owych jubileuszowych siedmiu stuleci.

Lecz, mój Boże, to jeszcze pytanie, która nazwa piękniej i trafniej brzmi, zwłaszcza że „Neudorfów” jest w Niemczech na setki, a „Nowawes” była tylko jedna. Ot, taki rezerwat dawnej obfitości, a czy godzi się niszczyć rezerwaty? Za to pod Dreznem pozostała jeszcze nazwa „Marzana”. Niemieckie usta wymawiają taką nazwę nieprawidłowo „Marcana” i na pewno nie odgadują nawet, jaki ładunek groźnego romantycznego uroku kryje to imię, na które wysiliła się twórczość ludowa całej Słowiańszczyzny: „Marzana powiewem cię uciszy, Przyjdzie ci mir…”

(…)

PRAWEM WEYSSENHOFFA

W jednym z niedawnych numerów wspaniałego miesięcznika pod nazwą „Das Bollwerk, Zeitschrift fur die Pommersche Heimat”, wychodzącego w Szczecinie, znalazłem recenzję niemieckiego przekładu powieści Józefa Weyssenhoffa „Soból i panna”. Autor omówienia streścił utwór, podniósł jego wartość artystyczną, a w obszernym zakończeniu zajął się wytłumaczeniem nazwiska pisarza. Kto by sądził, że Weyssenhoff jest pisarzem rdzennie polskim, ten byłby w zupełnym błędzie. Autor „Sobola i panny” pisał wprawdzie po polsku, ale przecież samo nazwisko wskazuje, że pisarz jest pochodzenia germańskiego. To logiczne rozumowanie nie zostało podane w artykule dosłownie; spomiędzy wierszy jednak wynikało niezbicie: Weyssenhoff pisze pięknie i ciekawie, ale Weyssenhoff pochodzi z Niemców.

Przypominam sobie okoliczności, w jakich przeglądałem ten numer „Bollwerku”. Było to już w Szczecinie. W pięknej, gustownie urządzonej sali bibliotecznej, do której przez otwarte okno wpadało jesienne słońce i różnorodny gwar portowego życia, owiany nieodgadłym zapachem wielkiej wody. Do biblioteki poszedłem natychmiast po przyjeździe. Szczecin, stolica Pomorza Zachodniego, Szczecin, miasto bogate w biblioteki, zbiory, gabinety rycin! Czegóż się tam nie znajdzie! A przyjeżdżałem do tego miasta nie byle skąd. Z drogi, która posiadała marszrutę: Hamburg, Lubeka, Travemunde, Wismar, Butzow, Gustrow, Rostock, Stralsund, Gryfia, Anklam, Pasewalk-Szczecin. A więc sam nadmorski pas ziemi.

Co druga wieś, co drugie mijane miasto stroiło się w nazwę zakończoną na „ow” albo na „itz”. Całej drodze towarzyszyło wrażenie, że ci nadmorscy Niemcy rozkochali się po prostu w nazwach na takie słowiańskie zakończenia.I oto przejechało się taką drogę, przejechało, przemierzyło, przemieszkało, aby u jej końca, nad Odrą, w szczecińskiej bibliotece wyczytać, że Weyssenhoff był pochodzenia niemieckiego, i natknąćsię na uczoną sugestię, że z tego coś wynika. Trzeba bowiem wiedzieć, że „Bollwerk” to nie zwykłe pismo z obrazkami dla uciechy oczu i nudnych godzin. „Bollwerk” wykłada się na polskie: „Zapora” albo „Bastion”. Pismo poświęcone jest obronie i dowodowi. Do jego zadań należy utwierdzać dusze niemieckie na tych ziemiach. To, co w „Bollwerku” jest wydrukowane, uważać trzeba za wskazówkę, za drogowskaz, z którego wywodzą się prawa.

Z recenzji o Weyssenhoffa „Sobolu i pannie” też się prawo wywodzi – powinno ono nosić nazwę „prawa Weyssenhoffa”. Teraz już jest wszystko jasne. Z Hamburga do Szczecina jechało się po to, aby u końca tej drogi poznać „prawo Weyssenhoffa”. I taka zdobycz coś warta. Bo nie posługując się niczym więcej, tylko tym właśnie prawem wydrukowanym w oficjalnym, reprezentacyjnym „Bollwerku”, dokonujemy targu: za jednego Weyssenhoffa całą Słowiańszczyznę Połabską i Przyodrzańską! Cały szeroki brzeg morza od Elbemunde aż do Żarnowca. Przecież mniej więcej 75% wszystkich napotkanych po drodze nazw posiada rodowód słowiański. Już nie tylko końcówki na „ow” i „itz”, które z Warnowa zrobiły Warnow, z Karłowa – Carlow, z Pniowa – Pinnow, a z Kamienicy i Gliwic – Chemnitz i Gleiwitz, ale setki i tysiące innych: i Zarrentin, i Kraak, i Gnissau, Curau, Warin, Cramon, Molln, Kogel, Kropelin, Dabel i jakże się one tam wszystkie nazywają.

Aby zaś ktokolwiek nie sądził, że w takich aneksjach tkwi choć źdźbło literackiego zmyślenia, na kartach tego rozdziału znajdą się autentyczne fotografie z niemieckiego „Auto-Atlas von Deutschland”, wydanego przez firmę Stritzke i Rothe, Berlin C. 25. Świadcząc się niemiecką mapą nie spełniam, niestety, gestu oryginalnego. Zastosował go pierwszy jeden z wybitnych uczonych polskich, dr Józef Czekalski, w okolicznościach następujących: przed kilku laty odbywał się kolejny, wielki, międzynarodowy zjazd geografów. Na zjeździe wiele mówiło się o nazwach, błotach, lasach, depresjach i izotermach, słowem, o tym, o czym zawsze geografowie zwykli są mówić, gdy znajdują tylko chętnych słuchaczy. Wśród delegatów było wielu uczonych polskich z prof. Stanisławem Pawłowskim na czele. W jednym z odczytów padło twierdzenie, że całe środkowe i wschodnie Niemcy posługują się nazwami słowiańskimi.

Po referacie znad skłębionego mrowia zjazdowego wystrzelił las wyciągniętych rąk: tak wielu zapisywało się do głosu. Między innymi zapisał się do dyskusji dr Czekalski oraz jeden z najznakomitszych geografów niemieckich, uczony wielkiej miary i równie wielkiej sumienności. Polak był w kolei przed Niemcem. W przeciwieństwie do innych dyskutantów nie rozwodził się szeroko, nie udowadniał, nie sypał kunsztownymi argumentami i ekwilibrystyką dowodów: wyjął z teki plik map. Nie byle jakich. Najdokładniejszych map niemieckiego sztabu generalnego. Przez pół godziny czytał równym, wytrwałym głosem: nazwy. Później puścił w ruch między uczestników same dowody rzeczowe: rezultaty prac niemieckiego sztabu generalnego. Z przeglądniętych kart wynikało nie tylko to, że Niemcy posługują się nazwami słowiańskimi, ale że połowa terenu niemieckiego, zwłaszcza zaś ziemie nad morzem leżące, aż podminowane są słowiańskością.

Zapanowała konsternacja. Tym większa, że autorytet geograficzny nauki niemieckiej podniósł oczy krótkowidza znad dostarczonych kart, potem wstał i w głębokiej ciszy oświadczył:

- Herr Kollege, ich bitte mich von der Liste der Diskussions-teilnehmer zu streichen!

Zakołysała się na jedną chwilę w obszernej sali zjazdowej wizja wielkiej, szerokiej Słowiańszczyzny, na której zachodnich ziemiach rozsiadł się żywioł obcy, żywioł najezdniczy. Oczywiście , nieraz chciało się te kompromitujące ślady zatrzeć i wykorzenić. W ciągu wieków zabiegano, próbowano. Idą próby i obecnie. Ale nie tak łatwo zamordować – słowo!

(…)

Ścieżki polne szły swoją drogą, a ścieżki gasnącego nieba chodziły – swoją. Jedna nawracała uporczywie ku minionemu Hanowerowi. W miejsce, gdzie do słowiańskiej rzeki Łaby, z niemiecka Elbą przezwanej, wpada rzeka Jasna, obecnie nazywająca się Jeetze . Tam to w tych stronach, w okręgu luneburskim, w powiecie luchowskim i gartowskim, koło Dannenbergu leży – Wendland, czyli kraj Wendów, Wenedów.

Niemcy za pisarzami starożytnymi mówili na Słowian „Wendowie”. Jest to najstarsza nazwa, jaką dla Słowiańszczyzny znamy. Nie wiadomo, czy tak nazywali ją tylko obcy, czy i sami Słowianie tej nazwy używali. Wiadomo tylko, że Słowianie a Wenedowie to jedno. W obrębie nazwy były nawet liczne odcienie i odmiany. Mieszkańcy Skandynawii mówili Vani, ludy łacińskie Wenetowie, Grecy – Enetowie i Henetowie, a plemię Czudów do dziś nazywa Rosjan Wenne. Do dziś również Niemcy mówią na Słowian historycznych Wenden, przy czym dla Słowińców koło jeziora Łeby nazwę trochę zmieniają – z Wenden na Winden.

Takich „Wendlandów” (czyli rezerwatów Słowiańszczyzny), jak pod Hanowerem, jest na terenie Niemiec więcej, ale najsławniejszy, bo najbardziej na zachód posunięty jest Wendland hanowerski. Zawiera on resztki dawnego słowiańskiego szczepu Drzewian. Gdy myślę o tych wyspach słowiańskich na ziemi dziś niemieckiej, zjawia się stale ten sam obraz: wielkiej, płaskiej przestrzeni zalanej wodą. Sponad tej wody wystają wyższe wzniesienia. Zalew niemczyzny, choć gwałtowny, nie musiał być głęboki: wysp słowiańskich jest wiele. A żywioł słowiański, choć tak rzekomo słaby, rozlazły i nic nie wart, musiał być niesłychanie odporny: Wendland koło Hanoweru i drugi bardziej ku północy obok Hamburga mówił po słowiańsku jeszcze w XVIII wieku.

Że o tym wiemy, sprawił szczęśliwy przypadek. Tu sprawił, w innych okolicznościach szczęśliwego przypadku nie było.A sprawa miała się tak: w owym osiemnastym wieku, wieku rozbudzony ambicyj badawczych, pod wpływem nie wiadomo już jakich bodźców u ludzi zauważyło gwałtowne zanikanie zwyczajów i mowy miejscowej. Wśród tych zapaleńców jeden był tylko tubylec, szewc, zdaje się, inni przybyli z innych stron, nauczyciele i urzędnicy. Szewc nazywał się Jan Parum Szulc. On to wespół z przybyszami zebrał zabytki ginącej mowy, sporządził słownik i pozwolił nam dziś z całą pewnością wiedzieć o tym, że Słowianie połabscy mówili językiem zbliżonym do polskiego.

Warto uświadomić sobie: koło Hanoweru mówiono po słowiańsku za ostatniego króla polskiego, mówiono w roku wiedeńskiego kongresu i być może w chwili listopadowego powstania. Dziś już nie mówi nikt! Ale ślad został. Mieszkaniec dzisiejszego Wendlandu przemawia nie tylko odmiennym akcentem, lecz inaczej składa zdania, w słownictwie używa wielu stów przekręconych ze słowiańskich języków. Nie tylko zresztą to, sposób budowania chat i rozmieszczania wsi jest tam dotąd zupełnie słowiański, a zwyczaje ludowe różnią się od zwyczajów i dalszego terenu. Gdy się wspomni,że rezerwaty te utraciły wszelką niepodległość jeszcze przed czasami Mieszka I – miara trwałości ukaże się w skali z górą, Wielka miara!

Czytelnikowi należy się pewne objaśnienie. Obrazu i metafory nie może pisarz rzucać beż żadnej odpowiedzialności. Podobieństwo z płaszczyzną, którą zalała woda obcego żywiołu, posiada swoją logikę i swoje znaczenie. Zalew szedł od zachodu , ściśle mówiąc od rzeki Renu. Od tej granicy aż do granicy dzisiejszych Kaszub opanowywał teren stopniowo. Dlatego też w śledzeniu resztek słowiańskich napotykamy na trzy odrębne tereny.

Pierwszy idzie ten, który leży między Renem a Łabą. Najdawniej opanowany. W czasach Karola Wielkiego, albo jeszcze przed nim. Tu ślady są bardzo nikłe, zatarte, wgniecone w ziemię. Aleprzecież są. Wendland hanowerski jest tego świadectwem. Mowa słowiańska musiała zniknąć z powszechnego użycia gdzieś koło wieku XIV, a ostatki jej zamilkły na początku stulecia dziewiętnastego.

Drugim z kolei terenem jest przestrzeń pomiędzy Łabą a Odrą. Jest on świeższy, później zdobyty i później wynarodowiony.Niepodległość tych terenów kończy się na początku XII stulecia, a mowa słowiańska przycicha gdzieś w pięć, sześć wieków później, przy czym jest rzeczą pewną, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu znalazłoby się w jakimś zakątku tego terenu ludzi mówiących po słowiańsku.

Najpóźniej zniemczony został teren między Odrą a jeziorem Łeba. Te obszary długo, aż do końca średniowiecza i później, jeszcze w szesnastym wieku utrzymywały związek z Polską i do tego czasu po polsku mówiły powszechnie.Ich gwałtownemu, ale nierównomiernemu zniemczeniu przysłużył się Fryderyk Wielki, który szczególnie na te strony zawziął się i zamierzył. Ale mimo całej jego gwałtowności do dziś jeszcze w niektórych okolicach mówią ludzie tutejsi po polsku. Takie zastrzeżenie było konieczne. Bo kto w Polsce pamięta te sprawy? Kto jest świadom tego, że wymawiając nazwy: Hanower, Kassel, Eisenach, nazwy rzek: Łaba, Solawa, Werra, Fulda, Wezera, Men i Ren – potrąca o popioły swoich praojców drzemiące pod płytką powierzchnią ziemi!

Gdy pod Eisenach zwiedzaliśmy wielkie zamczysko Wartburg opromienione życiem i legendą św. Elżbiety – była niczym nie zamącona pewność, że mamy do czynienia z najczystszą emanacją niemczyzny. O Wartburgu śpiewają pieśni niemieccy minnesingerzy i składa opery Wagner, na Wartburgu odbywały się turnieje rycerskie i mieszkali raubritterzy; snuł się tam epos wielkiego mitu germańskiego. I oto naraz przy Wartburgu – Słowiańszczyzna. Choćby z tej prawdy nic innego nie wynikało, w każdym razie całe nasze pojęcie o źródłach, o podstawach kultury i cywilizacji niemieckiej doznaje gwałtownego przetasowania. Pada jakieś nagłe, ukośne spojrzenie na całą rycerską epopeję niemiecką: czy jej zręby nie budowały się na powalonym olbrzymie słowiańskim? I czy nie z niego przepłynęły wszystkie ożywcze soki? Bo pod tym właśnie Wartburgiem, w okolicach Eisenach uczony niemiecki znalazł osady „Grosz” i „Wenigen” Lupitz.

Tych słowiańskich nazw jest tu wiele. Wystarczy zajrzeć do którejkolwiek monografii specjalnej, aby stanąć wobec takiej mnogości, że niefachowcowi nawet ogarnąć ją trudno. A pracowity kanonik winnogórski ks. Stanisław Kozierowski drukuje a drukuje swoje atlasy nazw geograficznych Słowiańszczyzny Zachodniej. Część trzecia atlasu przyniesie okolicę Hamburga z nazwą na nazwie słowiańskiego pochodzenia. Święty biskup Bonifacy (ósme stulecie naszej ery) pisze do Rzymu epistoły z wezwaniem o wsparcie misji wśród Słowian zamieszkujących Hesję. Tyle ich tam jest, że dotychczasowa misjonarska obsługa podołać nie może. Więc Hesja, więc Turyngia. A okolice Harcu, który Ptolomeusz nazywa Milibokusem? Do dziś dnia są tam nazwy, na których dnie dźwięczą zniekształcone słowiańskie słowa. A we wsi Windehausen stoi stara, święta figura. Figura wyobraża Matkę Bożą Bolejącą, która trzyma umęczone ciało Syna swego. Lud okoliczny otacza rzeźbę wielką czcią, a od dawien dawna zwykł ją nazywać „Pommai-bog”.

Wspominki słowiańskie splatają niekiedy zabawne skojarzenia. Opodal Merseburga (tego samego Merseburga, do którego Bolesław Chrobry przyjeżdżał jako gość cesarzów rzymskich) znajduje się miasteczko, które nosi nazwę Eisleben. Miasteczko posiada przedmieście Siebenhitze. Pamiętne jest tym, że tu właśnie urodził się Marcin Luter. Siebenhitze, dosłownie siedem upałów, zdawałoby się nie ma nic wspólnego ze Słowiańszczyzną. Wszakże ma. Dawniej nazywała się ta miejscowość Sebenica, czyli szubienica. Jest w tym szczególe osobliwy smak: Marcin Luter urodził się w słowiańskiej wsi i akurat w Szubienicy! Zresztą za czasów Lutra mówiono tu wszędzie po słowiańsku, co zaznaczono wyraźnie w pismach mistrza Marcina.

Nazwy, wspomnienia, pamiątki. Nazwy nie tylko te, w których tkwi pierwiastek słowiański, ale wszystkie, w których występuje określenie „wenden”, „schwenden”, „windischen”, „wunschen” i „winde”. Zaścielają gęsto ziemię tutejszą, występują we wschodnim Holsztynie, w którym mieszkających Słowian nazywał kronikarz „potężnymi na lądzie i morzu”, w Jutlandii, w Danii. Jedna z wysp duńskich do dziś dnia nosi nazwę „Grossbrode” – Wielki Bród.

Świadectwo dochowały nie tylko nazwy, dochował je również szczątkowy obyczaj. A przede wszystkim budownictwo. Niemiecki sposób budowania przyjmował linię prostą, wzdłuż której osadzały się budowle. Przeciwnie budował Słowianin. Jego wieś miała formę skupioną dokoła placu. W tym budowniczym rysie przebijał pradawny słowiański obyczaj i forma współżycia gromadnego, łącznego: wszystkie sprawy wsi były załatwiane wspólnie na zebraniu ojców rodzin.

Jeśli kto dobrze prześledzi rozplanowanie wielu wsi na linii Łaby, spostrzeże oczywiste metody słowiańskiego budownictwa. Dr Sieniawski, autor książki „Pogląd na dzieje Słowian”, pisze: „W kraju Chauków starożytnych dokopano się śladów prastarej kultury, a mianowicie odnaleziono w głębokości kilku stóp pod powierzchnią drogi bite, dalej ślady domostw z ogrodem, gdzie poznać jeszcze, że drzewa sadzono w rzędach regularnych”.

O takich znaleziskach, które budzą czujność, można pozbierać notatek wiele. Lecz któż je dokładnie zanalizuje, zbada i sprawiedliwie osądzi? Można tylko opierać się na przypadkowych odkryciach, na nikłych śladach, jak ten ślad dzikiego bzu pod Hennebergiem między Werrą a Fuldą. Spostrzeżono tam mianowicie, że w bardziej odludnych okolicach rosną całe gaje dzikiego bzu. Wiadomo zaś z dawnych kronik, że Słowianie połabscy mieli w szczególnej czci krzewy bzu. Wsie ich były otaczane gęstym bukietem tego drzewa. Wsie słowiańskie zamarły, ale bez pozostał; zdziczał, ale stanowi ślad i wskazówkę.

Na fryzyjskiej wyspie Amrum ojca nazywa się „aati”, na wyspie Fohr – „oti”, na pobliskim zaś lądzie stałym „tate”. Nad Renem w pewnych okolicach na małe dziecko mówią wieśniacy „kleine dietzke”, „kładź się” brzmi „klatsch dich”, oraz rozpowszechnione jest słowo „pritsch” – precz. W Westfalii zaś na chłopów mówią „klopleute”.

Aleksander Bruckner przypomina Niemcom, że nie mogą oni jednego sensownego zdania skleić bez użycia słów pożyczonych z obcych języków, przede wszystkim zaś z języka łacińskiego. Nasuwa się pytanie, czy innego jeszcze przypomnienia nie należy postawić również na wielu terenach niemieckich, na których kiedyś słowiańska kwitła mowa. Co do pochodzenia wielu słów z języków słowiańskich, znalazłoby się pewnie dużo słownych rodowodów, ale w większym jeszcze stopniu można by rozwiązać zagadkę wielu dialektów niemieckich, na przykład, tego z okolic Hanoweru. Oto trochę znaków i śladów. Z pierwszego, najdalszego, najbardziej przysypanego zapomnieniem terenu. czy docierają tu echa i pogłosy „Prawa Weyssenhoffa”?

(…)

NAD SŁOWIAŃSKIM MORZEM

Specjalną satysfakcję sprawia odczytywanie historii słowiańskiego państwa Obotrytów. A zwłaszcza pewnego drobnego szczegółu z tej niedługiej, niestety, historii. Aby należycie rozsmakować się w tych przekazach historycznych, potrzebne jest krótkie wyjaśnienie dotyczące książąt saskich. Saksonia owych czasów, końca pierwszego tysiąca lat ery chrześcijańskiej, nie ma nic wspólnego z dzisiejszym Dreznem i jego okolicami. Prawdziwa, historyczna Saksonia rozciągała się właśnie nad morzem, po lewej stronie rzeki Łaby, a Saksoni dawnych średniowiecznych map byli tymi samymi Saksończykami, którzy podejmowali wyprawy do Brytanii i dostali się do oficjalnej nazwy Anglosasów jako jej druga składowa część.

Sposób zawędrowania nazwy znad morza aż w okolice Drezna jest jednym z tych onomatycznych żartów, jakie tak często lubi płatać historia. W ciągu wieków przesunęła się nazwa z jednego terenu etnograficznego na drugi. Stało się coś podobnego, jak z Prusami, gdzie nazwa przeszła z ludu bałtyckiego na lud germański i powędrowała kilkaset kilometrów na zachód.

Otóż jest pewna chwila w historii, kiedy ci Saksończycy, jeden z najkrwawszych, najbezwzględniej szych i najbardziej pozbawionych sumienia ludów germańskich – skarżą się płaczliwymi słowami na bitność słowiańskich Obotrytów. Skarżą się swoim biskupom, piszą skargi do Rzymu, rozwlekają płaczliwe lamenty wobec całej Europy. Oni, oprawcy i zbóje, jakich mało zna historia, bezwzględni i pozbawieni skrupułów, dla których wyrżnięcie całego plemienia jest nie wartą wzmianki drobnostką – oni właśnie nie mogą sobie dać ze Słowianami rady!

Co prawda, sytuacja jest paradoksalna: skarży się oprawca, że ofiara nie chce potulnie kłaść łba pod topór. Ale i nie o ten paradoks chodzi. Chodzi właśnie o to, że przecież raz za całą mękę i wszystką krew nad rzeką Łabą wylaną – Słowianie porzucili swoją marzycielską dobrotliwość i dali Niemcom łupnia jak się patrzy. Więc jednak, gdy się chce, można przełamać „przeznaczenie”?

Obotryci byli ludem najbardziej z całej Słowiańszczyzny na zachód wysuniętym. Oni nad Bałtykiem, Serbowie łużyccy trochę niżej, na południu. Takie dwa przedmurza słowiańskie na Zachodzie. Ponieważ zaś Obotryci opierali się jedną swoją granicą o Łabę, noszą nazwę Słowian połabskich.Oni pierwsi, licząc od zachodu, „in fronte totius Slaviae”.

Państwo Obotrytów składało się z czterech spojonych ze sobą szczepów: Wągrów, Połabian, Warnów i Obotrytów właściwych. Dopiero po nich szli Weleci, a na końcu Pomorzanie. Taki szeroki słowiański pas wzdłuż brzegu: Obotryci, Weletowie, Pomorzanie. Pas tak bardzo słowiański i tak ugruntowany, że począwszy od IX wieku aż w późne średniowiecze nazwa morza brzmiała: nie żadne „Ostsee”, nie żaden Bałtyk, ale właśnie Morze Słowiańskie, „Mare Svevicum”. Na starych mapach nazwa wymalowana w całej okazałości, wyraźnie, poglądowo.

Gdy się tak ten nadmorski pas rozważa, nie trzeba sądzić, że były na nim tylko te trzy ludy. Nie, szczepów słowiańskich było bez liku; różnych, o dźwięcznych i melodyjnych nazwach: Doleńców, Smolan, Wielunian, Byteńców, Linian, Wołynian, Wkrzanów, Stodoran, czyli Hobolan i innych. Że się akurat wspomina Obotrytów, Weletów i Pomorzan, to dlatego, że te trzy szczepy okazały najwięcej aktywności, ujęły pobratymców silną dłonią i stworzyły organizmy państwowe. Odegrały one w alchemii historycznej rolę magnesów, ku którym zbiegały się – czasem dobrowolnie, czasem zaciągane siłą – drobne opiłki szczepowe.

Dokumenty pisane znają Obotrytów dawno, w głębi VIII stulecia, a nawet jeszcze dawniej. Zrazu kronikarze niemieccy nie mówią o nich nic złego. Obotryci są spokojni, pracowici, układni. Zajmują się kupiectwem, rolnictwem i połowem ryb. Znane są w ich kraju wielkie porty morskie i bogate miasta z ludnymi dzielnicami targowymi. Aż od pewnej chwili opinia się zmienia. Spokojni obywatele państwa obotryckiego awansują w kronikach na rozbijaczy najwyższego stopnia.

Cóż to wpłynęło na tak radykalną zmianę spokojnego charakteru? Wpłynął pociągający przykład. A miało się tak: Sasi byli chrześcijanami, Obotryci tonęli w pogaństwie. Istniała wówczas, w okresie wypraw misyjnych, umowna zasada, że ziemia pogańska jest niczyja, terra nemini. Że jest tego, kto ją zdobędzie i doprowadzi do światła prawdziwej wiary. Rzym był daleko, któż mógł badać, jakimi sposobami odbywać się będzie to „doprowadzanie”! A zresztą w owych czasach inne panowały pojęcia o wielu sprawach życia. Dość, że książęta i margrabiowie sascy wywiesili transparent: żołnierze wiary, milites ecclesiae. To było na wierzchu, pod spodem zaś było co innego: łakomstwo cudzej ziemi. W jednym miejscu swego wspaniałego polemicznego listu do historyka niemieckiego Teodora Mommsena napisał Oswald Balzer takie słowa, wspominając prawdopodobnie i czyny Saksończyków:

Dla znacznej części plemion niemieckich interesy kultury łączyły się zawsze z interesem państwowym, i to tak, że interes państwowy stal na pierwszym miejscu. Oni nieśli cywilizację na słowiański wschód, ażeby przysporzyć sobie korzyści politycznych, a nie wahali się porzucać jej sprawy wtedy, kiedy ich własne, samolubne cele polityczne wymagały jakiegoś poświęcenia. W wyższym stopniu politycy i germanizatorowie aniżeli cywilizatorowie, utożsamiali pojecie kultury z pojęciem swego państwa i narodowości; rozumieli i chcieli wmówić w świat, chcieli nawet, aby świat w to uwierzył, że droga do cywilizacji prowadzi tylko przez Niemcy i że nie ma większego szczęścia dla innych ludów, jak dostać się tą drogą do wyższej doskonałości.

Jakżeż bo to zmieniają się poglądy i punkty widzenia zależnie od egoistycznych potrzeb! Janusz Stępowski, któregośmy podczas podróży spotkali, twierdzi, że jeżeli świat nie ma być nazwany domem wariatów, powinna w nim panować jakaś konsekwencja. Ziemia pogańska jest ziemią niczyją. To w takim razie, czyją jest dzisiejsza ziemia niemiecka, którą ogłasza się za neopogańską? Czy Reichsleiter Alfred Rosenberg mógłby dać na to zupełnie szczerą odpowiedź?

Sytuacja Obotrytów nie była łatwa. Wzięci zostali w dwa, jeśli nie w trzy potrzaski: z jednej strony Dania, która późno przyjęła chrześcijaństwo, kilkakrotnie wracając do barbarzyństwa, ale oficjalnie w tych czasach była już chrześcijańska, z drugiej strony Sasi, a jeszcze osobno Frankowie, którzy za czasów Karola Wielkiego dalekie w głąb Słowiańszczyzny zapuszczali zagony. Jakże w tej sytuacji mógł ostać się niewielki twór polityczny, nie przekraczający powierzchnią połowy dzisiejszej Małopolski? Zrazu wydawał się możliwy tylko jeden sposób: przymierza. Przymierza z Frankami przeciw Duńczykom – później, gdy ta kombinacja polityczna nie bardzo się powiodła, z Duńczykami przeciw Frankom.

Państwo obotryckie miało charakter monarchiczny, w przeciwieństwie do Weletów, którzy byli demokratycznego ducha. Często czyta się w kromkach imiona książąt obotryckich; jeden książę nazywał się Dróżko, inny Sławomir, Mściwej, Gotszalk, Henryk, Kruto i wielu innych. Dzielni to byli ludzie, umieli prowadzić politykę i wiązać się sojuszami. Ale już rychło wszyscy oni zmiarkowali, że żadne sojusze nie pomogą, gdy nie będą dbali o siebie sami.

I oto zachodzi fakt, który w dziejach niewiele ma sobie równych: małe księstewko, obstawione z kilku stron potężnym a drapieżnym nieprzyjacielem, wytwarza na dwa stulecia taką prężność na swoim małym terenie, że nikt nie jest w stanie złamać tej siły. Słowianie stają się wielką potęgą morską (niebawem i sąsiedni Weleci, a zwłaszcza Ranowie z Rugii zaprezentują się równie dobrze w tej roli – w roli narodów morskich!). Rzemiosła morskiego mieli się czas i okazję nauczyć. Brzeg morza w tamtych stronach jest bardzo urozmaicony, wiele na nim zatok, zalewów, przesmyków, półwyspów, rozgałęzień. Sposobności było więc mnogo, żeby się fachu rybackiego i żeglugi przybrzeżnej nauczyć.

(…)

Wiem z własnego doświadczenia, że ku mapie tych okolic rzadko kto w Polsce spogląda. Ile przy całym wykształceniu, maturach i dyplomach znalazłoby się luk w wiedzy współczesnego człowieka? Również w wiedzy geograficznej: dużo jest w atlasie map takich, które się zwykło często przeglądać, ale jest również sporo takich, które przedstawiają grząskie dziury w wiedzy geograficznej współczesnego człowieka. Podobny on jest w tej swojej niekonsekwencji do średniowiecznego rysownika map: gdy ten nie znał jakiejś okolicy albo znał bardzo mgliście, na rysowanej przez siebie mapie pisał - terra ubi leones. To znaczy miejsca, gdzie znajdują się lwy. A skoro na tych miejscach znajdują się lwy, więc rysownik nie może wiedzieć, co się tam dzieje. Przykro bowiem spotkać się z lwem.

Dla wielu Polaków ziemia od Hamburga po jezioro Łeba jest również terenem „ubi leones”, terenem najmniej znanym ze wszystkich okolic całej Europy! Historia postawiła tam jednego lwa, symbolicznego – Henryka Lwa. Ale Polacy odznaczali się zawsze dzielnością. Czyżby duch rycerski tylko w stosunku do tego terenu zawodził? Więc łamiemy przyjęty zwyczaj i schylamy głowę nad kartą północnych Niemiec, na której znajdują się trzy niemieckie regencje, czyli województwa: „Hannover”, „Mecklenburg” i „Pommern”. W pewnym miejscu tego terenu wpada do morza rzeka Warna, obok zaś znajduje się miasto Rostock, dawna słowiańska Roztoka (tak jak niedalekie miasto Wismar nazywało się po słowiańsku Wyszomir).

To miejsce jest ważne, bowiem rzeka Warna stanowiła granicę pomiędzy państwem Obotrytów a państwem Weletów, czyli Lutyków, które u wielu historyków zwie się „związkiem weleckim”. Zwie się zaś dlatego, że i tu wiązały się w jedno cztery szczepy, quattuor populi: Redarów, Dołężan, Czrezpienian i Chyżan, nie licząc innych, jak Wkrzan i Stodoran, którzy ku temu związkowi się skłaniali. Ów związek czterech szczepów był tworem republikańskim, którego spójni nie tworzyła władza książęca, ale wspólny kult religijny boga Swarożyca, mieszkającego we wspaniałej, bogatej świątyni w Radgoszczy. Świątynia znajdowała się w kraju Redarów, Redrami z niemiecka później zwanych, ale nazwę państwu nadał inny szczep, szczep dzielny i wojowniczy, Weleci, którego nazwa najrozmaitsze przechodziła zmiany: Wilków, Lutyków, Vilzów, Wilczków i Wuczków (jedna ze skandynawskich sag, Wilkinasaga, wspomina Wilkinland, miasto Wilkinaborg i króla Wilkinusa; nazwa z łacińska brzmi Weletabi).

Wiele było tłumaczeń nazwy: jedni wyprowadzali ją od słowa wilk, na oznaczenie dzielności plemienia, inni od przymiotnika „welci”, czyli wielcy. I ci pewnie mają rację.Właściwa w każdym razie była to nazwa. Plemię Weletów uchodziło za wielkie, mężne i roztropne. Bronili swej niezależności przed niemiecką inwazją tak uparcie, że – jak pisze historyk – „u samych Niemców budził (ten naród) respekt dla siebie”.

Trzeba tu trochę bliżej zarysować charakterystykę: Obotryci byli mężni męstwem rozpaczy, stawiani bywali w nieustanne, zewsząd czyhające niebezpieczeństwo, więc też ten twór polityczny, jaki stanowili, posiadał coś z partyzantki, coś z dorywczości. Weleci natomiast posiadali więcej znamion trwałych, ich państwo było tworem politycznie zorganizowanym, silnym, mocno w granicach osiadłym, prowadzącym normalne życie gospodarcze, polityczne, obyczajowe i religijne. To był organizm, który przy trochę tylko bardziej sprzyjających okolicznościach mógł stworzyć byt samodzielny na zawsze. Weleci posiadali swoją armię, flotę, miasta, grody, cały system władz i obowiązujących praw. Mieli przemysł: bartnictwo i pszczelnictwo, ogrodnictwo, sadownictwo, chmielarstwo, winiarstwo, mielnictwo, piwowarstwo i miodowarstwo, zaczątki górnictwa i wiele innych gałęzi przemysłu i rękodzieła. Choć w zasadzie i w istocie swej byli ludem pastersko-rolniczym, cywilizacja materialna stała tu bardzo wysoko, na co nie bez decydującego wpływu musiało być bliskie morze i ożywiony morski handel.

Dość powiedzieć, że w porównaniu z ówczesną Polską, która akurat wtenczas wchodziła na arenę dziejową, Weleci są krajem o wiele bardziej cywilizowanym, bardziej zamożnym i w ogólnym postępie wyżej postawionym. Byli demokratami. „Związek welecki” stanowił republikę teokratyczną. Słowianie zawsze odznaczali się rysem tolerancji i demokratyzmu, ale Wilkowie ten wrodzony rys narodowy najbardziej ze wszystkich ku skrajności posunęli. Byli niezmiernie ciekawym przykładem. Można przypuszczać, że do pewnego czasu posiadali ustrój monarchiczny. Ale przyszedł jakiś okres kataklizmów, kiedy w cale plemię wstąpiła odraza do rządów książęcych. Postanowiono rządzić się republikańsko. Ta nienawiść do monarchii była tak silna, że wystąpili przeciw Polsce i zawarli przymierze ze znienawidzonym Niemcem tylko z bojaźni przed władzą książęcą, idącą od polskich stron.

Demokratyzm był to zresztą osobliwego rodzaju. Tak samo osobliwego, jak i monarchizm Obotrytów. Owa osobliwość u jednych i drugich tkwiła w cechach charakteryzujących życie zespołowe wszystkich plemion słowiańskich, tkwiła w zasadzie, którą można uważać za jedną z najważniejszych granic pomiędzy Słowianami i Germanami.

U Germanów życie społeczne opierało się zawsze na zasadzie przewodnictwa jednego nad drugimi, na zasadzie wodzostwa:drogą wyboru wojskowego, a najczęściej drogą samozwańczej siły wysuwał się na plan pierwszy j eden Człowiek i ten rządził samowładnie całą grupą społeczną.

Wręcz przeciwnie u Słowian. Tu podstawą jest ustrój rodowy. Grupę społeczną stanowi zespół rodów, nie zespół jednostek. Charakter rodowy wysuwa się zawsze ponad charakter wojskowy. Władza wyprowadza się z ustroju rodowego i dosięga jednostkę poprzez ród. Między władzą a człowiekiem stoi czynnik pośredni – przywódca rodu. Ród, składający się z ludzi jednej krwi, wybiera sobie władykę, który sprawuje rządy nad całością, ale nie samowładne – mocno ograniczone i obwarowane nieprzekraczalnym obyczajem.

(…)

POLSKA POWSTAŁA KU ODRZE

Szczegół historyczny jest lekceważony. Przesłaniają go wielkie, gromkie wydarzenia. Ale szczegół jest ważny. Na przykład ten, który jest odpowiedzią na pytanie: jaki był pierwszy, historycznie zanotowany fakt z historii Polski? Liczne prace uczonych, którzy posługiwali się zarówno dokumentem jak i dedukcją, przedstawiły postać pierwszego historycznego władcy polskiego w pełnej, wszechstronnej potędze. Chrzest w roku 966 jest wspaniałym czynem pierwszego Piasta: ten czyn wprowadził Polskę na arenę wielkiej historii, ale przyćmił trochę samego Mieszka, jego ludzką, mniej hieratyczną, mniej uroczystą naturę. Naturę człowieka z krwi i ciała, który miał swoje kłopoty, zmartwienia i ambicje.

Gestem, na którym historia przyłapuje po raz pierwszy Mieszka, jest sprawa nie mająca nic wspólnego z uroczystym splendorem. W roku 963, na trzy lata przed chrztem Polski, kronikarz Widukind notuje, że Mieszko, książę polski, zostaje pokonany na Pomorzu Zachodnim przez Lutyków (Weletów), na których czele stał banita i obieżyświat niemiecki graf Wichman. Pierwszy historyczny gest powstającej Polski zwrócony jest w stronę Bałtyku, do ujść rzeki Odry.

To wyszukiwanie pierwszego gestu może jest dla kogoś drobiazgiem, może wydać się manią zbierania osobliwości i ciekawostek, ale ten drobiazg i ta osobliwość posiada swoje bardzo wymowne znaczenie. Pomiędzy wielkimi a małymi motywami w historii jest ta tylko różnica, że wielkie zostały wyzyskane, rozwinęły się wspaniale, a małe – uschły. Ale istniał czas, kiedy wszystkie były sobie równe, we wszystkich drzemały takie same możliwości. Jedne się rozwinęły, drugie zwarzyły. podobnie jak jedne ziarna się przyjmują, drugie usychają.

Pierwszy historyczny gest Mieszka jest dla wielu ludzi współczesnych takim ziarnem uschniętym, o którym nie wie się nawet, że było i gdzie jest obecnie zakopane. Ale swego czasu, w chwili stawania się Polski miał ten gest pełną i jakże dramatyczną treść, przerastającą wiele spraw innych. Notatka kronikarska z roku 963 świadczy o tym, że władca Polski chciał zdobyć Pomorze, zwłaszcza tę jego część, która leży u ujścia Odry, ponieważ wschodnią cześć Pomorza razem z Gdańskiem Mieszko I był już posiadł poprzednio. Odnosi się wrażenie, że to sięgnięcie po Szczecin i Wołyń było kończeniem jakiejś zaczętej roboty. Na taką myśl naprowadzają okoliczności kronikarskiej notatki.

Ta notatka, tych parę skromnych słów posiada ostrość miecza: przecina na dwie połowy pewne wielkie procesy. Wszystko, co było przed tą pierwszą datą, wydaje się ciemne, zamazane i niedocieczone. Poza nią jest już światło i jasność. Ktoś zrobił takie trywialne, ale plastyczne porównanie o początkach państwa polskiego: przedhistoryczne dzieje Polski przypominają wielki skórzany wór, w którym zamknięto wiele małych, lokalnych sił. Człowiek obserwujący ten wór z zewnątrz widzi tylko powierzchnię, pod którą kłębi się jakaś zziajana sarabanda rozlicznych mocy, jakiś żywy ukrop. O jego istocie nie wiemy nic, z wyjątkiem tego, że w całości jest to ukrop słowiański.

W pewnej chwili do tego skórzanego bukłaka podchodzi człowiek imieniem Widukind i wór przecina. Z wnętrza wysypuje się rezultat skłębionych zmagań. Rezultat taki: jedna z sił wzięła za łeb wszystkie inne sobie pokrewne; zdołała połączyć w swoich dłoniach wiele terenów: Polan, Ślęzan, Lubuszan, Wiślan, Kujawian i wschodnich Pomorzan; osobno tylko leży jeszcze Pomorze Zachodnie. Ale gdyby ktoś dobrze popatrzył na zawartość wora w chwili jego otwarcia, dostrzegłby, że siła zwycięska, czyli właśnie Mieszko I akurat zabiera się do opanowania i tego ostatniego terenu. Częściowo płynie, częściowo idzie linią Warty, Noteci i Odry, aby dobić do Szczecina i tym samym gestem ujęcia w ramiona wcielić go do gotowej już formy.

(…)

Po klęsce na Pomorzu Mieszko wrócił do domu. Zaraz potem doprowadził do pomyślnego zakończenia pertraktacje z Czechami, ochrzcił się, ożenił i otrzymał posiłki swego teścia, czeskiego Bolesława. Cztery lata zajęły mu te ważne i niełatwe sprawy. Gdy je pozałatwiał, nie mitrężył ani dnia dłużej ponad konieczną potrzebę, nie siedział w Krakowie, nie popasał w Poznaniu, ani w Gnieźnie, ani we Wrocławiu, lecz tą samą drogą – Wartą, Notecią i Odrą poszedł na Pomorze, ku Szczecinowi.

Stał nad światem rok 967. Wichman był grasantem i hazardzistą,Mieszko konsekwentnym politykiem. Mógł polityk raz doznać porażki, ale na dłuższej przestrzeni musiał odnieść zwycięstwo: polityk pobił grasanta. Złączone wojska Wilków (Lutyków, czyli Weletów) i Wołynian pod dowództwem Wichmana zostały ciężko pobite. Sam zaś wódz poległ. Klęska spotkała nie tylko Wichmana, nie tylko Lutyków, dotknęła kogoś, kto stał w kulisach: książąt saskich, którzy knuli intrygę i szczepy słowiańskie judzili przeciw innym słowiańskim szczepom. Ciekawe to sprawy.

Wichman był banitą cesarskim, ale w jego narzuceniu się na wodza Słowian nadodrzańskich maczali swe ręce Niemcy. Trzeba dodać, że Niemcy-chrześcijanie, na każdym kroku podkreślający swoje oddanie sprawom krzyża. W interesie Kościoła leżało niewątpliwie, aby Pomorzanie, a także Wilkowie-Lutycy przyłączyli się do wielkiej grupy szczepów słowiańskich, jaką stanowiła nawracająca się Polska, i razem z nią przyjęli chrzest.

U książąt saskich, kulturtragerów i prononsowanych apostołów, raz jeszcze zwyciężył interes osobisty nad dobrem religii chrześcijańskiej: woleli, aby Lutycy i Pomorzanie na kilka dalszych wieków brnęli w pogaństwie, aniżeli, żeby Polska miała się zająć ich nawróceniem. Podszczuli przeciw sobie dwa bratnie szczepy. To szczucie weszło teraz do stałego repertuaru niemieckiej polityki i trwało kilka wieków, do tej mianowicie chwili, kiedy Niemcy, uporawszy się z Obotrytami i zachodnimi Lutykami – byli już przygotowani do zajęcia Pomorza Zachodniego.

Przez całe panowanie Mieszka I, następnie Bolesława Wielkiego, aż po czasy Krzywoustego Lutycy północni (nadbałtyccy) i południowi (na południowy-zachód od Szczecina) byli zawziętymi wrogami Polski. Dawali się namawiać na chwilowy sojusz Niemcom i Czechom. Zwłaszcza ci pierwsi w mistrzowski sposób umieli wyzyskiwać swarliwość szczepów słowiańskich, aby małych Lutyków i większych Czechów użyć za narzędzie swej przeciwpolskiej, a w dalszej konsekwencji i przeciwsłowiańskiej polityki.

Jeśli chodzi o Czechów, ta swarliwość nie odstąpiła ich na całe tysiąc lat. W roku 1938 wpadają w sidła, które na nowo po traktacie wersalskim zaczęli na siebie motać.Nic się tam nie zmieniło przez tysiąc lat. W roku 965 Ibrahim Ibn Jakub wypisał pewną sentencję i ta sentencja jest tak żywa, jakby ją napisano wczoraj: „I w ogóle Słowianie są to ludzie odważni i zaczepni. Gdyby nie było wśród nich rozdwojenia wskutek wielu rozgałęzień ich pokoleń (plemion) i rozdrobnienia ich plemion, żaden lud na ziemi nie mógłby się potęgą z nimi mierzyć.”

(…)

Poznań jest sercem Polski. Wokół tego centrum rozchodzą się promieniami miasta peryferyjne: na południu Kraków, na wschodzie Kruszwica, Giecz, Włocławek, Gniezno, na północy Gdańsk, Kołobrzeg, Kamień, Wołyń i Szczecin, na zachodzie zaś Lubusz, Krosno, Santok, Głogów, Wrocław, Niemcza. Wrocław, leżący dziś kilkadziesiąt kilometrów od granicy polskiej, w owych czasach był grodem kresowym, ale nie granicznym; jeszcze cały szmat przestrzeni miał przed sobą.

Warto przecież pamiętać, że jest taka chwila po śmierci Krzywoustego, kiedy Piastowie śląscy, Henryk Brodaty i Pobożny, a szczególnie Henryk Probus (Prawy) sięga po polską koronę królewską i bynajmniej nie myśli o Krakowie jako o swojej siedzibie. Takie były możliwości: że serce Polski przesunie się jeszcze bardziej na zachód, że Polska będzie jeszcze bardziej państwem zachodnim.Kto uświadomi sobie ten fakt, zrozumie, dlaczego pierwsi Piastowie tak wielką rolę przypisywali Odrze, dlaczego kronikarz utrwalił pierwszy gest pierwszego władcy Polski na tle owej rzeki. Ściśle rzecz biorąc, nad tą właśnie rzeką zawiązywał się początek państwa.

Odra jest rzeką politycznej koncepcji Polski Piastowskiej. Znaczenie rzeki polega nie tylko na jej samym strumieniu; polega na tym, co ten strumień razem z dopływami ogarnia. Nie jest przesadą mówić, że rzeka wiąże ziemię, związuje pewien obszar w jedną całość. Można kartę geograficzną podzielić właśnie na takie dorzeczne wielkie bloki ziemne. Wewnątrz każdego bloku biegnie jego nerw centralny i spajający: rzeka.Wiąże taki blok przestrzenny również i Odra. We władaniu pierwszych Piastów była ziemia górnej Odry: Śląsk; była ziemia środkowej Odry: Łużyce i Ziemia Lubuska. Kto nie chciał stracić tych dwóch terenów, musiał mieć jeszcze dolny bieg rzeki.

Tę oczywistą prawdę potwierdza dalsza historia: Polska traciła te trzy części w kolejności przeciwnej, jak je zdobywała: naprzód Pomorze, później Lubusz, a na końcu Śląsk. Ale już w chwili utraty Pomorza Zachodniego mogła być pewna: straci całą rzekę.Łączył się z tym wszystkim jeszcze jeden czynnik: po prostu komunikacyjny. Najlepszymi drogami w owe czasy były rzeki: dość powiedzieć, że wszystkie grody na zachodzie Polski powstały przy brodach na Odrze i jej dopływach. Szczególnie ważna była ta właśnie sprawa w Polsce Piastowskiej: tak się złożyło, że w pośrodku państwa, między jego wschodem i zachodem, między południem jego i północą położyły się wielkie bagna i moczary Noteci, zaległy olbrzymie, nieprzebyte puszcze. Odra była w tych warunkach kwestią życia dla państwa, które chciało być państwem morskim.

Profesor Zygmunt Wojciechowski w swoich doskonałych studiach o najdawniejszej Polsce przyjmuje dwa pojęcia: pojęcie „ziem macierzystych Polski” i pojęcie Polski Piastowskiej. Przy tym pojęcie pierwsze jest węższe, pojęcie drugie szersze, pokrywa się bowiem z wielką koncepcją Chrobrego, aby granicami państwa objąć wszystkich Słowian zachodnich.

Polska Mieszka I składała się z następujących szczepów: Polan, Mazowszan, Wiślan, Ślęzan, Lubuszan i Pomorzan. Kryterium odróżniania tych szczepów jest natury językowej. Językoznawcy stwierdzają, że wyliczone wyżej szczepy były sobie najbliżej pokrewne i tworzyły tzw. „grupę polską”. Ta właśnie grupa polska, biorąc rzecz w wymiarach geograficznych, tworzyła terytorium „ziem macierzystych polskich”. Natychmiast trzeba jednak zaznaczyć, że „grupa polska” była tylko jedną częścią szerszej grupy językowej, mianowicie „grupy lechickiej”, do której należeli jeszcze Weleci i Obotryci, Łużyczanie, Serbowie, to znaczy cała północno-zachodnia Słowiańszczyzna, szeroko rozpostarta w samym centrum Europy.

I tu rodzi się wielkie zagadnienie: czy rozróżnienie grupy lechickiej i grupy polskiej nie jest sprawą wtórną; czy fakt, że właśnie tereny grupy polskiej utrzymały się jako ziemie macierzyste państwa polskiego, nie spowodował tego, że ten podział w ogóle wypłynął; czy w wieku X podział posiadał odpowiednik w terenie, to znaczy, czy byłyzasadnicze różnice językowe między Weletami a Polanami? Odpowiedź językoznawców jest negatywna. Nie, różnic nie było. Jest rzeczą więcej niż prawdopodobną, że wyodrębnienie grupy polskiej nastąpiło dopiero później; w czasach pierwszych dwóch Piastów język Słowian między Łabą i Wisłą był, z wyjątkiem odchyleń lokalnych, niemal identyczny. W każdym razie posiadał mniej różnic, niż dziś nawet jeszcze posiadają ich pomiędzy sobą poszczególne dialekty niemieckie.

Tylko w tym świetle staje się zrozumiały plan Chrobrego: nie zadowala się granicami wytyczonymi przez Mieszka, ale buduje plan większy. Chce mieć w granicach swego państwa nie tylko to, co później nazwano grupą polską, ale oprócz tego wszystkich Weletów, Obotrytów, Łużyczan i Serbów, nie mówiąc już o zamiarach w stosunku do Czech i Słowaczyzny. Chęć posiadania Czech i Moraw wypłynęła z kalkulacji politycznej i szerokiego lotu fantazji, ale poprzednie zamiary były na pewno nie kalkulacją, tylko procesem naturalnym.

(…)

W obfitującym zdarzeniami roku 1937 zdarzył się w Polsce wypadek, który uszedł powszechnej uwadze. Wypadek ważny i doniosły: nimiej ni więcej, tylko zburzył do szczętu, od razu, bezapelacyjnie poglądy, z którymi nie można sobie było poradzić przez kilka stuleci.

Na terenach leżących opodal katedry gnieźnieńskiej ukończona została pierwsza część wykopalisk prehistorycznych, prowadzonych rzeź Instytut Prehistoryczny Uniwersytetu Poznańskiego. Po długich poszukiwaniach udało się odszukać miejsce, na którym stał dawny rod gnieźnieński. Już pierwsze rozkopania wykazały, że miejsce to, położone na wzgórzu, nosiło na sobie nie jeden gród, i nie w jednym tylko czasie, ale że tych grodów następujących po sobie było kilka. Najmłodszy znajdował się najpłyciej i pochodzi z okresu Mieszka I albo Chrobrego. Pod nim, w niższych warstwach znaleźli prehistorycy resztki innych budowli grodowych.

Taki prehistoryk przewraca warstwy ziemi, jak karty książki. Im głębsza warstwa, tym starsze znaleziska. W ten sposób w Gnieźnie, po ustaleniu ośmiu warstw, dostano się do najniższej: odpowiada ona końcowi wieku VII po Chrystusie. Warstwy są różne, ale istnieje między nimi ścisła, chronologiczna łączność. Każda wykazuje, że w tym miejscu stał gród. Gród ważny, najpewniej książęcy, co zresztą potwierdzone zostaje już i przez historię. Mieszkał w tym grodzie książę (pierwsi władcy Polski nie mieli stałych siedzib, przenosili się z dzielnicy do dzielnicy), książę rządzący albo jeden z jego podwładnych, w każdym razie zawsze człowiek ważny, jeden z tych, którzy byli założycielami nowego państwa.

W poszczególnych warstwach ziemi znajduje się przy rozkopywaniu nie tylko zmurszałe belki i głazy kamienne; w wielkiej ilości zalegają te ziemne pokłady również i przedmioty, które służyły do życia codziennego mieszkańcom grodu. Przedmiotów takich znaleziono tysiące. Różnych. I takich, których nikt nie oczekiwał. Któż bowiem myślał, że w pokładach z X stulecia znajdą się kompletne przybory toaletowe oraz kosmetyczne, i to nie przywiezione ze wschodu czy południa, tylko już przez własny, krajowy przemysł wykonane.

Nie o kreślenie wszakże obrazu obyczajowego na podstawie niespodzianych znalezisk chodzi. Ważność odkryć gnieźnieńskich polega na tym, że wśród setek i tysięcy przedmiotów używanych przez naszych przodków od wieku VII do XI nie ma zupełnie przedmiotów pochodzenia nordycznego, wikińskiego, germańskiego. Ani jednego przedmiotu!

Nie wiem, czy wszyscy zdają sobie sprawę, co to znaczy. Nauka niemiecka do dzisiaj twierdzi, że państwo polskie zostało zorganizowane przez rycerzy germańskich. Jest to tzw. „teoria najazdu”, głoszona, niestety, również przez dawniejszych polskich historyków: Szajnochę, Piekosińskiego, Krotoskiego. Według tej teorii dynastia pierwszych książąt polskich pochodzi od rycerzy germańskich, którzy ziemie lechickie najechali i postąpili z nimi, jak później z Rusią. Wynaleziono zresztą nawet malowniczą nazwę dla Mieszka, który miał być rzekomo skandynawskim rycerzem Dagonem.

Zawiązki państwa polskiego poczynały się w dzisiejszej Wielkopolsce. Punkt ciężkości nie stal w jednym miejscu. Przesuwał się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów, między Poznaniem, Gnieznem i Kruszwicą. W pewnym okresie czasu związany byt z Gnieznem, w innym z Kruszwicą. Skoro więc w jednym z tych punktów, pomimo najskrupulatniejszych poszukiwań, nic udaje się znaleźć przedmiotów pochodzenia skandynawskiego, „teoria najazdów”, stworzona (dziś to już wiadomo z całą pewnością) jako argument polityczny przez Niemców, a polskim historykom zręcznie podrzucona – musi upaść ostatecznie i raz na zawsze. Założyciele państwa polskiego nie byli pochodzenia germańskiego.

Ale kim byli?

Odpowiedź jest jedna, logiczna: byli oni krwią krwi i kością kości tych, którzy tutaj od prawieków mieszkali: wojewodami wybieranymi na czas wojny, sędziami na czas pokoju. Rzecz oczywista, musieli mieć przodków. Z kamienia się nie poczęli. Nie było tylko ludzi, którzy by nam imiona poprzedników przekazali. Wiadomo jedynie z późniejszych nieco źródeł, że w czasach przedhistorycznych rywalizowały ze sobą dwa przodujące rody. Popielidów i Piastów. Starszy ród, usadowiony w Kruszwicy (vetus regia), skutkiem niepopularności i wad (których liczne odbicia znajdują się w podaniach lechickich) ustąpił rodowi młodszemu, energicznemu, zdobywczemu, który w stosunku do starego był rodem dorobkiewiczów. Ale młodość zawsze dystansuje wyczerpującą się sędziwość.

Rzecz zresztą możliwa, że Piastowie byli majordomusami na dworze Popiołów, majordomusami, czyli piastunami. Stąd nazwa.Udało się historykom wywieść poprzedników pierwszego władcy polskiego, a nawet zakreślić im ramy czasowe! Ale mimo wszystko są to tylko przypuszczenia i pewności zupełnej dać nie mogą. Ta przypuszczalna tablica protagonistów przedstawia się następująco:

Popielidzi.
Ziemowit Piast (861-892).
Leszek (892-913).
Ziemomysł (913-960).
Mieszko I (960-983).

Ziemomysł miał trzech synów: Mieszka, którego zwano później w źródłach „królem północy”, Czcibora i trzeciego, którego nawet z imienia nie zna historia.

(…)

NA 700 LECIE BERLINA

Na słupach ogłoszeniowych, w biurach podróży, w hallach dworców, w tramwajach, w restauracjach, na murach domów – wielkie afisze: „700 Jahre Berlin”, Siedemsetlecie Berlina. „Wielkie, wspaniałe uroczystości. Przyjeżdżajcie! Każdy Niemiec powinien wziąć udział w tym narodowym święcie!” Afisze ozdobiono różnymi rysunkami: na jednych puszył się nad napisem zakuty w żelazo rycerz, na innych ciągnął między literami wezwania korowód pochodu, w którym na pierwszym planie zjawiały się piękne kobiety jadące konno pod osłoną wielkich, fantazyjnych kapeluszy z kitami wspaniałych piór (…)

To, że w sierpniu owego roku zboczyliśmy z trasy i zrobili wypad do Berlina – sprawiły właśnie owe barwne afisze. Jakżeż można być w obcym kraju, w chwili gdy ten kraj obchodzi jubileusz swego stołecznego miasta, i nie zajrzeć na te uroczystości? Pociągała sama ciekawość, ale również trochę i skrywana w sercu złośliwość. 700 lat! Ładny okres czasu, tylko jak na stolicę państwa, jak na dumne odwoływanie się do przeszłości – czy nie trochę jednak za ryzykowny?

Pomysł urządzenia jubileuszu miasta Berlina był pomysłem nagłym i nowym. Na postawienie go w porządek dzienny wpłynęło kilka względów: namiętna, zawzięta pasja poszukiwania wciąż nowych pretekstów do uroczystości i świąt ludowych, ale i chęć wiązania nici z przeszłością. Należy wyznać z całym możliwym obiektywizmem, że spomiędzy pomysłów dążących do ewokowania wielkiej pragermańskiej przeszłości ten pomysł berliński był najmniej szczęśliwy. Bo, aby mógł zyskać walor propagandowy, trzeba było w urządzeniu obchodu bardzo wiele pozmyślać, sztukować i kłamać – a zmyślenie umieszczone w trzynastym stuleciu jest bądź co bądź rzeczą niebezpieczną; są to przecież czasy doskonale historii znane i widne.

Trudności wyłoniły się już choćby w zakresie kostiumowo-dekoracyjnym.Szlachetny przykład Anglii i Francji, a także przykład miast południowo-niemieckich – stawia pewną normę, jak się powinno jubileusze miast obchodzić. Powinno się obchodzić wywoływaniem przeszłości. Przed oczyma współczesnych gapiów powinny się przetoczyć kawalkady imitujące do złudzenia dawne życie: kostiumy, rekwizyty, urządzenia, cechy, chorągwie, wojska, a więc wszystko to, co było naprawdę, co tworzyło bogactwo i rdzeń ówczesnego życia.

Gdyby się trzymać uczciwie tej recepty, uroczystości Berlina powinny wyglądać tak: nad brzegiem rzeki Sprewy odbudowanoby niewielką wioskę rybacką, w której tkwi kilkudziesięciu słowiańskich rybaków zaszytych w głąb puszczy. Dla zaostrzenia smaku można by jeszcze rozmieścić po okolicznych krzakach po dwóch, trzech rycerzy-obieżyświatów, którzy zachłannym wzrokiem przyglądają się spokojnemu życiu rybaków ostrząc jednocześnie klingi magdeburskich mieczy.

Tak wyreżyserowane widowisko byłoby jednak z wielu względów nieodpowiednie, choć pokrywałoby się z prawdą. Należało więc odwołać się do twórczej rekonstrukcji i działać przez analogię. Wzorów dostarczyć mogły w wielkiej obfitości miasta południowo- i zachodnio-niemieckie, które w owym trzynastym wieku, w owym feralnym roku 1237 już istniały i kwitły. Któż może zabronić takich pożyczek historycznych, któż może sprawdzać i kontrolować? W każdym razie nie uczestnicy pociągów popularnych, zjeżdżających tu z całych Niemiec. (…)

Natomiast sama uroczystość udała się naprawdę. Szaleli dekoratorzy, ogrodnicy, pirotechnicy, szalał tłum historyków. Na uroczystość siedemsetlecia Berlina wydano niesłychaną ilość książek (…) I jeszcze nigdy w jednym roku nie napisano (…) tylu bredni i potwornych kłamstw od razu, od jednego zamachu, ile ich napisały katedry historyczne uniwersytetów niemieckich w roku Pańskim 1937. Bo pomijając już wszystko inne, wszystko, każdy szczegół uboczny i dodatkowy, ta sprawa zostaje najważniejsza: pod datą roku 1237 w dokumentach historycznych nazwa stolicy dzisiejszych Niemiec nie była zanotowana.

(…)

PO DRODZE

Miasta na Pomorzu Zachodnim porozrzucane są rzadziej niż w innych krajach Rzeszy, i wszystkie, trzeba to obiektywnie stwierdzić, mają charakter niemiecki. W zewnętrznym wyglądzie. W architekturze, która jest ciężka, przygniatająca, pruska. A raczej lepiej powiedzieć – krzyżacka. Bo o ile wsie posiadają do dziś wiele charakteru polskiego, o tyle miasta ten charakter zatraciły, a stratę zawdzięczają właśnie Krzyżakom. Nie bardzo na to jeszcze w nauce zwracano uwagę, zaledwie napomknienia rzucając, ale pogląd ten będzie musiał być zbadany i rozpatrzony: że miasta pomorskie rozbudowywane były przez Niemców według pewnego systemu komunikacyjnego. Mianowicie tak były dobierane, aby dzielił je pomiędzy sobą zawsze jeden dzień drogi konnej.

Z Frankonii do Prus Wschodnich właśnie przez Pomorze Zachodnie i Gdańskie biegł trakt krzyżacko-pocztowy i na tym szlaku osadzały się miasta. Dokładniej: miasta, które na tym szlaku się znajdowały i do niego pasowały, mogły liczyć na rozbudowę, zwiększenie, inne malały. Bo przecież wiadomo, że nowych miast pomorskich Niemcy założyli niewiele; to, co oni nazywają założeniem, było tylko rozbudowaniem; na słowiańskich grodach.Warto wymienić, wskazując na mapę, takie nazwy: Bytów (Billow), Lębork (Lauenburg), Słupsk (Stolp), Sławno (Schlawe), Derłów (Rugenwalde), Białogard (Belgard), Kołobrzeg (Kolberg), Trzebiatów (Treptow), a zbaczając na południe: Miastko (Rummeisburg) i Szczecinek (Neustettin).

We wszystkich tych miastach spotkać można charakterystyczne budownictwo, bliźniaczo podobne do budownictwa krzyżackiego. Przy wjeździe do miasta – wysoka turma z czerwonej cegły, w kościołach gotyk, tzw. „gotyk wiślany”. Gdy się tak te rzeczy ze sobą zestawia i kojarzy, wówczas i pewne zaułki historii stają się jaśniejsze, odpada wiele historycznych złudzeń. A w każdym z tych miast, w owych starych czerwonych budowlach znajdują się nieprzebrane bogactwem archiwa, w których drzemią dokumenty historyczne. Wiele z tych archiwalnych bogactw zostało już przetrzebionych, wiele wywieziono do Szczecina i Berlina, ale dość dużo jeszcze jest.

To, co pozostało, dzieli się na dwie części: jedna, która dotyczy spraw niemieckich, jest wystawiona na widok publiczny; drugą, dotyczącą spraw polskich, skrzętnie zamyka się przed niepowołanymi. Zupełnie tak samo, jak z archiwami w Gdańsku.Takie „nieprzenikliwe” archiwum posiada każde tutejsze miasteczko. W Kołobrzegu jest na przykład obszerne, kilkuizbowe archiwum ze zbiorami dokumentów polskich, które stało się dla świata nauki zupełnie niedostępne. Gdy się wspomni o gościnności, jakiej doznają Niemcy w polskich archiwach, o swobodzie, jaką się tu cieszą, a gdy się równocześnie ma w pamięci owe zaryglowane zbiory pomorskie – ogarnia człowieka gorycz.

Nie jestem mściwy, nie znam uczucia podjudzania, ale przecież trochę sprawiedliwości by się przydało: przecież to gorzko pomyśleć, że w Polsce nie posiadamy ani jednej monografii Pomorza Zachodniego z powodu braku źródeł, że w społeczeństwie polskim skutkiem tego zginęła świadomość polskości Pomorza Zachodniego. Znikła, rozwiała się, jak mało która strata. Gościnnie rozwarte archiwa w Polsce i zaryglowane w Niemczech. Jedyna pociecha i jedyne tłumaczenie: że my nie mamy czego ukrywać, Niemcy ryglami ukrywają polskość niemieckiego Pomorza.

W przeciwieństwie do miast, wsie posiadają charakter polski w budownictwie, w zwyczaju, w sposobie zabudowania. Nic dziwnego. Dziś wieśniacy pomorscy mówią już po niemiecku, ale kilkadziesiąt, ale sto lat temu iluż naprawdę umiało ten język?! W pamiętnikach szlachty pomorskiej z ubiegłego wieku można czytać takie zwierzenia: ojciec kształcił syna w prawie, w rzemiośle wojskowym, w administracji i w mowie polskiej. Brał guwernera Polaka. Inaczej syn, który miał się dobijać urzędu krajowego, nie byłby zrobił żadnej kariery. Nie umiałby się rozmówić z przychodzącymi do urzędu. A w Szczecinie, w wielkim, wcześnie zniemczonym Szczecinie niektóre księgi parafialne jeszcze w połowie zeszłego wieku były prowadzone po polsku. Bowiem góra była niemiecka albo zniemczona, ale lud był polski.

Ostateczna germanizacja dokonała się po roku 1850, w związku z uderzeniem germanizmu na Wielkopolskę. Wielkopolska się obroniła, ale padła polskość Pomorza Szczecińskiego, ogarnięta na peryferiach językowych uczuciem beznadziejności.

Inny rozdział to pamiątki tkwiące głębiej pod powierzchnią. Nawiązujące do czasów dawniejszych. Nie wspominam o nazwach. Jeśli Meklemburgia posiada ponad 50% nazw pochodzenia słowiańskiego, to Pomorze ma ich procent znacznie wyższy, bez mała podwójny. Likwiduje się nazwy z zajadłością, ale mimo to zostaje ich jeszcze dość na świadectwo prawdzie. Chodzi o pamiątki innego rodzaju. O ruiny dawnych grodów słowiańskich, oraz o resztki kaplic, kościołów, dworów i pałaców polskich.

Wiele tego jeszcze zostało. Pod Szczecinem w Przylepie (Schadenleben), Lelbehn (Streihofer Alpen), Kolbaczewie (Colbitzow), Starkowie (Storkow), Pniewie (Pinnow); dalej, w pewnej odległości za Bysinem (Boissin), koło Szczecinka (Neustettin) w Parsędzku (Persanzig), koło Makowic (Mackfitz). Za Naugardem, ponad jeziorem Waświn (Wothschwiensee), w miejscowości Ruckwerder znajdują się wały słowiańskie, podobnie na zachód od Kalisza (Kallies), w miejscowości Faikenburg. Na zachód od Schivelbein znajduje się wzniesienie zwane „Polacken-Berg”, koło Draumburga znajduje się miejscowość „Starosten-Burg”, słowiańskie pamiątki znajdują się koło Juchowa i koło Altmuhl. Szczególnie wymienić należałoby stare cmentarzysko słowiańskie na północ od Szczecinka, koło miejscowości Wurchtow. Pod Anklam i Słupskiem znajdują się ruiny klasztorów św. Wojciecha, znak, że kult świętego z Gniezna głęboko tkwił kiedyś na Pomorzu.

Tych pamiątek, tych wykopalisk jest tak wiele i tak na każdym miejscu, że aż ów nadmiar stał się powodem kapitalnego pomysłu. Oto w pierwszych latach po wojnie wszystkie muzea polskie i ludzie pracujący naukowo otrzymali od pewnego „uczonego” niemieckiego z terenu Pomorza Zachodniego list i katalog. W liście było napisane, że „uczony” dostarcza do muzeów wszelkie okazy wykopalisk, w katalogu podane zostały ceny. Łopatka brązowa tyle, ułamek urny tyle, żelazna ostroga tyle. Według gustu, upodobania i miejsca w gablotce. Szeroki handel fałszu historycznego. Takie to pomysły rodzi plenne w wykopaliska słowiańskie Pomorze Zachodnie.

Osobny rozdział poświęcić trzeba kościołom. Jeszcze w kilku miejscach znajdują się stare, piękne kościoły drewniane. Dwa lata temu spalił się w Piasznie jeden z tych kościołów, przepiękny modrzewiowy barok. A kazalnica w Radaczu (Raddatz) jest to historia tak osobliwa, że należy ją opowiedzieć dokładniej.

(…)

http://www.naszawitryna.pl

Zob. też:
https://marucha.files.wordpress.com/2014/06/jc3b3zef-kisielewski-ziemia-gromadzi-prochy.pdf


  PRZEJDŹ NA FORUM