STANISŁAW MICHALKIEWICZ
Stanisław Michalkiewicz: Po wyborach też jest życie
„Dziś moja moc się przesili, dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny” – odgrażał się poeta i – jak to poeta – oczywiście przesadzał. Po pierwsze, nie „dziś” tylko dopiero pojutrze, bo dziś jest ostatni dzień kampanii wyborczej, w której zarówno Umiłowani Przywódcy, jak i ci, którzy Umiłowanymi Przywódcami mają dopiero nadzieję zostać, będą usiłowali ostatnim rzutem na taśmę omotać potencjalnych wyborców, by dali im kreskę i w ten sposób rozwiązali problemy socjalne – nie swoje, ma się rozumieć, co to, to nie – tylko problemy socjalne Umiłowanych Przywódców oraz tych, którzy Umiłowanymi Przywódcami mają dopiero nadzieję zostać. Gdyby zaś wybory rzeczywiście mogły przyczynić się do rozwiązania problemów socjalnych zwykłych ludzi, to już dawno bylibyśmy w raju na ziemi. Tymczasem one nie rozwiązały ani jednego problemu socjalnego nawet w Ameryce. Przeciwnie – z wyborów na wybory jest ich jakby nawet coraz więcej. Jaka może być tego przyczyna? Pewne światło rzucił na nią Bertolt Brecht, zauważając, że „Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce! Ale czy forsę ma? Niestety – nie!”. Według popularnego tu w swoim czasie spostrzeżenia John Kennedy udowodnił, że katolik może zostać prezydentem. Ryszard Nixon udowodnił, że biedny człowiek może zostać prezydentem, a Gerald Ford – że prezydentem może zostać każdy. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o Baracku Obamie i pewnie dlatego skończyło się na Fordzie, ale przecież demokracja nie powiedziała ostatniego słowa i wszystko dopiero przed nami! Skoro tak się rzeczy mają nawet w Ameryce, to cóż dopiero mówić o naszym nieszczęśliwym kraju, w którym też każdy może zostać Umiłowanym Przywódcą – chociaż oczywiście pod warunkiem, że pozwolą mu na to Siły Wyższe, przed którymi zgina się każde kolano – również, a może zwłaszcza, kolano przedstawicieli instytucji publicznych odpowiedzialnych za to, by w wyborach wygrała demokracja. Skoro zatem już jutro ucichnie przedwyborczy klangor i dla higieny psychicznej zapadnie cisza, będziemy mieli okazję pomyśleć o bolesnym powrocie do rzeczywistości już w najbliższy poniedziałek i zastanowić się, co czeka nasz nieszczęśliwy kraj. Groteskowy przebieg i jeszcze bardziej groteskowy finał tzw. szczytu Partnerstwa Wschodniego skłania do zwrócenia uwagi na decyzje, jakie odnośnie do naszego nieszczęśliwego kraju powzięli strategiczni partnerzy oraz starsi i mądrzejsi. Zastanawiając się nad tym, już teraz możemy przedstawić dwa zadania, jakie czekają rząd wyłoniony z wyborczych odmętów. Pierwsze wynika z decyzji ubiegłorocznego szczytu NATO w Lizbonie, gdzie proklamowano strategiczne partnerstwo NATO – Rosja. Wynikają z tego konsekwencje również dla nas, bo przecież nie może być tak, że całe NATO się z Rosją spartneryzuje, a jeden kraj się na Rosję dąsa. Nie ma rady; my też musimy się z Rosją pojednać, czemu Stronnictwo Ruskie dało już wyraz zaraz po katastrofie smoleńskiej. Ale chęć pojednania tylko z naszej strony nie wystarczy, również Rosja będzie musiała chcieć pojednać się z nami. A kiedy będzie chciała? To proste: wtedy, gdy będziemy zachowywali się zgodnie z rosyjskimi oczekiwaniami. A jakie są te oczekiwania? To też proste: byśmy zgodzili się na status „bliskiej zagranicy” – oczywiście w ramach NATO, jakże by inaczej! Żadnego innego interesu Rosja do nas nie ma. Drugie zadanie to pozytywna odpowiedź na izraelską operację „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”. Chodzi, jak wiadomo, o 60, a może nawet 65 mld dolarów albo w gotówce, albo w naturze, na przykład – w postaci oddania w arendę złóż gazu łupkowego, które już zdążyliśmy podzielić, niczym skórę na niedźwiedziu. Tymczasem o żadnej z tych spraw nasi Umiłowani Przywódcy podczas kampanii wyborczej nawet się nie zająknęli. Ale po cóż mieliby się zająkiwać, skoro po wyborach przecież też jest życie, nieprawdaż?


  PRZEJDŹ NA FORUM