STANISŁAW MICHALKIEWICZ |
Michalkiewicz o sprawie Brauna: finis Poloniae już bliski „Widzi, że most – i jedzie!” Jakże inaczej, niż tym staropolskim porzekadłem („polski most, niemiecki post, włoskie nabożeństwo – wszystko to błazeństwo!”) skomentować historię Grzegorza Brauna, który w 2008 roku, po poturbowaniu go przez policjantów, postanowił szukać sprawiedliwości w niezawisłym sądzie? Przecież nawet w 2008 roku Grzegorz Braun był już całkiem dużym chłopczykiem, takim co to wie już rozmaite rzeczy – więc powinien wiedzieć również i to, że niezawisłe sądy, podobnie jak i policja, to najgroźniejsze fragmenty organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym, w jaką w ciągu ostatnich 23 lat, na własny obraz i podobieństwo przekształciły III Rzeczpospolitą okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy. Ale z drugiej strony wiadomo, że ludzie niby doskonale wiedzą rozmaite rzeczy, na przykład – że pieniądze nie dają szczęścia – ale nie spoczną, dopóki nie sprawdzą tego osobiście. Nic zatem dziwnego, że kiedy tylko Grzegorz Braun zgłosił się do niezawisłego sądu, ten niezwłocznie dał wiarę elementom socjalnie bliskim z policji, które oskarżyły naszego niepokornego filmowca o „czynną napaść”. W ramach tejże napaści Grzegorz Braun miał poturbować aż pięciu funkcjonariuszy. Widać, że w tym przypadku solidarność grupowa uczestników organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym przeważyła nie tylko nad rozsądkiem, ale nawet – nad potrzebą podtrzymywania reputacji policji, przynajmniej w zakresie sprawności fizycznej – bo niezawisły sąd sprawia wrażenie, jakby wierzył w przedstawioną mu wersję wydarzeń. Może zresztą tak naprawdę nie wierzy, ale to nie ma nic do rzeczy, bo zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, dobór kandydatów na stanowiska sędziowskie może być dzisiaj uzależniony od związków z tajnymi służbami tak samo, jak kiedyś od przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Kiedy w 1970 roku zapytałem ówczesnego prezesa Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku o możliwość odbycia w tym okręgu sądowym sądowej aplikacji pozaetatowej, ten zadał mi tylko jedno pytanie – czy mianowicie należę do PZPR – a kiedy usłyszał, że nie, popatrzył na mnie tak, że od razu zrozumiałem, iż nic z tego nie będzie. Dzisiaj kandydatów na stanowiska sędziowskie o przynależność do PZPR nikt już pewnie nie pyta, ale nie jest to przecież jedyne pytanie, jakie można takiemu kandydatowi postawić, a zresztą – czy nie można go po prostu zarekomendować bez wypytywania? Nic zatem dziwnego, że w tubylczym wymiarze sprawiedliwości, niezależnie od zapisów kodeksowych, coraz śmielej toruje sobie drogę hierarchia dowodów, na czele której plasują się dowody wytworzone przez policję. W takiej sytuacji poszukiwanie w niezawisłych sądach możliwości bezstronnego rozstrzygnięcia sporu z policjantami może jeszcze nie graniczy z samobójstwem, ale niewątpliwie musi przysporzyć inicjatorowi poważnych kłopotów. Nie tylko dlatego, że młyny sprawiedliwości mielą powoli, bo jużci – jak już ma się tę posadę to trzeba pracę szanować, by starczyło jej nie tylko do emerytury, ale nawet dla przyszłych pokoleń – bo wiadomo, że w naszym nieszczęśliwym kraju dziedziczenie pozycji społecznej przybiera charakter masowy; dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, dzieci konfidentów – konfidentami – no to dlaczego dzieci sędziów nie miałyby zostawać sędziami? Ale nie to jest najbardziej niebezpieczne, bo przewlekłość postępowania ma jedynie charakter nękający i dlatego każdy normalny człowiek szerokim łukiem omija nie tylko niezawisłe sądy, ale każdy urząd publiczny – bo nigdy nie wiadomo, czym zakończy się bliskie spotkanie III stopnia z taką ekspozyturą wspomnianej już organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym. Najbardziej niebezpieczne jest wykroczenie przeciwko tzw. „powadze sądu”, której podtrzymaniu służą nie tylko togi i łańcuchy, ale też konieczność trzymania się podczas odgrywanych tam skeczów przepisanego tekstu, a nawet – choreografii: kiedy grono przebierańców wchodzi, albo wychodzi, wszyscy powinni wstać, podobnie jak powinni wstawać, kiedy się do przebierańców zwracają – i tak dalej. Toteż kiedy pan prof. Bogusław Wolniewicz, któremu złodzieje ukradli torbę, zniecierpliwiony nękaniem przez niezawisły sąd, między innymi pod pretekstem uchybienia wymaganej choreografii po prostu wyszedł z sali rozpraw, co niezawisły sąd uznał za obrazę i od tamtej pory ścigał go przy pomocy policji i nękał grzywnami. Miało to miejsce już w 2004 roku, a więc cztery lata wcześniej od momentu, gdy Grzegorz Braun odwołał się do niezawisłego sądu, więc nie może zasłaniać się brakiem wiedzy o związanym z tym ryzyku. Toteż kiedy niezawisły sąd odmówił mu przeprowadzenia dowodu ze świadka, pozwolił sobie na krytyczny komentarz, za który niezawisły sąd nałożył nań grzywnę. Najwidoczniej jeszcze mu było mało, bo się od tego orzeczenia odwołał. Nie dość, że się odwołał, to w dodatku jeszcze trzasnął drzwiami. Ponieważ przepisana do skeczów odgrywanych na sądowych salach choreografia takich trzaśnięć nie przewiduje, niezawisły sąd odwoławczy takiej zuchwałości nie mógł puścić płazem i przysolił mu tydzień aresztu. Ale kiedy zgłosił się do aresztu, nie został przyjęty z powodu… przeludnienia. Wskazuje ono, że w dziejach III Rzeczypospolitej zbliża się moment, kiedy wszyscy wyaresztują się nawzajem i w taki oto sposób nastąpi finis Poloniae. Stanisław Michalkiewicz Czytaj również: Zasłona milczenia w sprawie Brauna – czego boją się media? Grzegorz Braun nie będzie aresztowany. Na razie. http://www.pch24.pl |