Nie cięli czołgów szablami |
zdjecieZ księciem Janem Żylińskim, synem por. Andrzeja Żylińskiego, dowódcy 4. szwadronu 11. Pułku Ułanów Legionowych z 1939 r., fundatorem pomnika Złotego Ułana w Kałuszynie, rozmawia Maciej Walaszczyk W historiografii rozpowszechniony jest nieprawdziwy, wręcz absurdalny obraz kawalerii, która podczas wojny obronnej w 1939 r. szarżuje z szablami na czołgi. Jak Pan przyjmuje te brednie, wiedząc, że prawda jest inna? – Polska kawaleria we wrześniu 1939 r. szarżowała chyba 17 razy. Tylko dwie z tych szarż się załamały, ale nie w sposób tragiczny. Wszystkie pozostałe były dla polskiego wojska zwycięskie. Dzieje polskiej kawalerii z 1939 r. są dziejami wielu oszałamiających sukcesów. To efekt dobrego wyszkolenia tych żołnierzy i wysokiego morale? – Oczywiście, dlatego całkowitą nieprawdą jest, że tacy żołnierze atakowali szablami czołgi. Ten mit wymyślił pewien włoski dziennikarz. Był potem powielany przez niemiecką machinę propagandową i tak się utrwalił. Chodzi o włoskiego korespondenta Indro Montanelliego, który pisał dla „Corriere della Sera”. Co ciekawe, napisał to w dobrej wierze, chcąc pokazać polskie bohaterstwo i odwagę. Nie wiedział, jakie skutki przyniesie. Dzisiaj wielu Polaków uważa, że kawaleria była jakimś anachronizmem, choć duże jednostki kawaleryjskie posiadał także Wehrmacht. – Po latach tego włoskiego dziennikarza odwiedził minister Radosław Sikorski, któremu ten przyznał się, że była to pewna zbitka przez niego wymyślona, a cała historia z rzekomymi szarżami na czołgi została wykorzystana na użytek jego korespondencji wojennej. Powiedział wprost, że było to kłamstwo i propaganda. Z ponad 80-letnim poślizgiem, ale przyznał się do tego. Ten fałszywy mit funkcjonuje też w Anglii. Wykształceni Anglicy, z którymi rozmawiam, gdy usłyszą słowa: „polish cavalry”, natychmiast wspominają o atakowanych przez nich czołgach. Fakty są jednak takie, że pod Mokrą polska kawaleria niszczyła niemieckie czołgi z broni przeciwpancernej, a dzięki koniom była w stanie atakować z zaskoczenia, była niezwykle mobilna. Szarżowała irozbijała też oddziały piechoty. Tak było pod Kałuszynem 11 września 1939 roku. Pan postanowił uczcić w tym miejscu polskich ułanów. – Tak. Ten pomnik miał na początku tylko upamiętniać mojego ojca porucznika rezerwy Andrzeja Żylińskiego, który służył w 11.Pułku Ułanów Legionowych i dowodził tą zwycięską szarżą. Burmistrz Kałuszyna Marian Soszyński zaproponował jednak, by w ten sposób oddać hołd całej polskiej kawalerii. Przesłanie tego pomnika jest więc podwójne i zawiera się w słowach „Złoty ułan”. Ten ułan jest po prostu moim ojcem, pomnikowa rzeźba ma twarz mojego ojca. Jednocześnie reprezentuje ona całą polską kawalerię. Złotą kolorystyką chcemy podkreślić unikalny charakter tej formacji wojskowej. Że ci „złoci ludzie” odnosili na polu walki wielkie sukcesy i zwycięstwa. Na lewej stronie cokołu, na którym stoi, wypisano miejsca wszystkich zwycięskich szarż polskiej kawalerii z 1939 roku. Należy przypominać nasze sukcesy i jest to zabieg celowy, ponieważ historia znów wchodzi na scenę, biorąc pod uwagę wydarzenia na Ukrainie. To jest przesłanie odpowiednie na tę chwilę, by Polakom przypomnieć, że potrafimy się obronić. Ten pomnik jest też unikalny, ponieważ w Polsce nie ma drugiego o tej kolorystyce. W Europie podobnych „złotych” pomników jest zaledwie kilka. Ojciec opowiadał Panu o szarży w Kałuszynie? To jeden z krwawych epizodów września. – On nigdy na ten temat nie rozmawiał, a ja nic nie wiedziałem. Dowiedziałem się o tej historii kilka lat temu z internetu. Nie wiem, jak to jest w Polsce, ale w Anglii ludzie, którzy mieli wojenne krańcowe doświadczenia, na ten temat nie rozmawiali po jej zakończeniu. Moja babcia, która była więźniarką obozu koncentracyjnego, nigdy o tym nie mówiła. Tak samo było z ojcem, który dowodził szarżą. Po wojnie wszyscy zajęli się pracą w obcym kraju, na emigracji. Stale czuli się Polakami, działali, ale o tej przeszłości musieli zapomnieć, bo skłaniało ich do tego życie, konieczność skupienia się na nowej rzeczywistości, w jakiej przyszło im żyć. Jak więc odebrał Pan informacje o roli ojca w bitwie pod Kałuszynem? – Byłem oczywiście niezmiernie zadowolony, ale też zdziwiony. Ojciec był z wykształcenia prawnikiem i całe życie zajmował się – może powiem z pewną przesadą – przekładaniem papierków z jednej sterty na drugą. Znałem go jako spokojnego, systematycznego i nieco nieśmiałego człowieka. I tutaj nagle dowiaduję się o takiej historii. Może we krwi mamy kawaleryjską fantazję i ekstrawagancję. Ja na przykład, nie wiedząc o tym wyczynie, wybudowałem w Londynie pałac w stylu neoklasycznym i kilka innych rzeczy dość nietypowych. Jestem raczej spokojnym człowiekiem, ale w tym wszystkim odkryłem mojego ojca w sobie. Jak znalazł się na Wyspach? – Po klęsce przedostał się przez Rumunię do Anglii. Służył później w II Korpusie Polskim u gen. Władysława Andersa, gdzie był oficerem łącznikowym. Wziął udział w bitwie pod Monte Cassino. Po wojnie w Londynie był adwokatem generała, współpracował również z polskimi księżmi posługującymi w Wielkiej Brytanii, udzielał im bezpłatnej pomocy prawnej. W naszym domu bywało, oprócz gen. Andersa, wielu przedwojennych wojskowych. Znajdowaliśmy się w samym centrum tego środowiska, naszym sąsiadem był gen. Józef Haller, gen. Ludmił Rayski, który we wrześniu dowodził lotnictwem. Poza nimi bywali u nas gen. Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński, płk Kazimierz Iranek-Osmecki. Przyjaźniłem się z gen. Romanem Odzierzyńskim, który dowodził artylerią pod Monte Cassino. Jeździ Pan konno? – Teraz nie, choć za młodu jeździłem na koniu. Teraz robię coś bardziej osobliwego, od siedmiu lat tańczę w balecie taniec klasyczny. Debiutowałem w „Jeziorze łabędzim” (śmiech). Przy okazji pozbyłem się cukrzycy. Jak to się stało, że Pana ojciec znalazł się w pułku ułanów? – Był oficerem rezerwy, gdy wybuchła wojna, miał 29 lat. Był absolwentem V Kursu Szkoły Podchorążych rezerwy w Grudziądzu. Kto jest autorem projektu pomnika Złotego Ułana? – Znany poznański rzeźbiarz iodlewnik Robert Sobociński. Co roku odsłania na całym świecie wiele pomników i jest – można powiedzieć – światową gwiazdą. Ostatnio odsłonił np. pomnik św. Jana Pawła II w Teksasie, za tydzień prezydent RP odsłoni pomnik gen. Stanisława Sosabowskiego w Arnhem, tam, gdzie miał miejsce słynny desant polskich spadochroniarzy. Kiedy wpadł Pan na pomysł ufundowania pomnika? – Jakieś trzy lata temu postanowiłem coś z tym zrobić, ale nie wiedziałem dokładnie co. Rozmawiałem z różnymi osobami na temat filmu lub monografii historycznej. Byłem w Archiwum Akt Nowych i dyrektor zainteresował się tym tematem, ale nie miałem przekonania do pomysłu opracowania naukowego. Choć temat jest na pewno aktualny, ponieważ niemieckie archiwa Wehrmachtu z 1939 r. są dostępne, mamy dzisiaj większą wiedzę na temat tamtych wydarzeń. Dopiero gdy wpadłem na pomysł ufundowania pomnika, zacząłem wierzyć w sens takiego projektu. Pokryłem praktycznie wszystkie koszty jego budowy. Utrzymuje Pan kontakt z grupami nawiązującymi do tradycji 11. Pułku Ułanów Legionowych i innych formacji kawaleryjskich? – Rok temu podczas Wielkiej Rewii Kawalerii w Krakowie nawiązałem kontakt z prezesem Federacji Kawalerii Ochotniczej Tadeuszem Kuhnem. Wówczas postanowiliśmy zorganizować w Kałuszynie rekonstrukcję szarży kawaleryjskiej. Chcę dalej wspierać kawalerię ochotniczą. Burmistrz Kałuszyna widzi dla swojego miasta dużą szansę w organizowaniu co roku święta polskiego ułana, właśnie we wrześniu, w rocznicę owej szarzy. Jako wzór bierzemy to, co dzieje się pod Grunwaldem, a więc chcielibyśmy organizować dużą rekonstrukcję bitwy z udziałem kawalerii i wielotysięcznej widowni. Byłoby to duże widowisko, ale również wydarzenie atrakcyjne dla młodych ludzi, z koncertami, pokazami wojskowymi, historycznymi. Dobrym wzorem jest Muzeum Powstania Warszawskiego ze swoją nowoczesną i atrakcyjną formułą. Być może warto zorganizować podobne muzeum polskiej kawalerii. Byłby to patriotyzm, który przemówi do młodych. Jestem tego świetnym przykładem, ponieważ całe życie mieszkałem za granicą, ale wciąż jestem Polakiem i mówię płynnie po polsku. Można więc całe życie mieszkać za granicą, a nawet tam się urodzić, ale pozostać tam Polakiem, polskim patriotą dumnym ze swoich korzeni. Z drugiej strony chcę mieszkać w dalszym ciągu w Londynie i uważam się tam za lepszego od „tubylców”, jestem zupełnie inny, ponieważ jestem Polakiem. Czasem żartuję, że wśród nich czuję się jak pierwszy biały człowiek w Afryce. Dziękuję za rozmowę. |