Dyskretny urok zamordyzmu


CIĄG DALSZY :

By nie zmarnować czasu, który przez kilka dekad czerwoni zmarnowali. By słowa praworządność, sprawiedliwość nie były już frazesami. By rządzący wraz z „siłami porządkowymi” nie stanowili państwa w państwie – działającego jak tyran wobec ciemiężonego ludu, tyran, którego trzeba się stale bać[36], przed którym trzeba drżeć nocą i dniem, by nie przysłał swoich „egzekutorów prawa i porządku” – i czapkować pokornie, gdy tylko się pojawia – on lub jego ludzie – w zasięgu wzroku szarego obywatela. Czy nie można było po prostu dać Polakom pełnej wolności? Czy w ramach „polskiej demokratyzacji” możliwe było jedynie regulowanie systemem reglamentowania wolności?

Pod koniec l. 80. „strona rządowa” potrzebowała „demokratycznej opozycji” (tak to się pięknie nazywało) przede wszystkim do tego, by na nią przerzucić część ciężaru władzy („podzielić się państwem”). Władzy, której ekipa czerwonych sama nie była w stanie dłużej utrzymać, by nie spotkał jej los wiosennych liści, że się tak wyrażę. „Opozycja” zaś, zwana też „konstruktywną”, lgnęła do władzy, przekonana, że nie tylko jej się należy, ale też, że prędko taka historyczna okazja może się nie powtórzyć[37]. Zbiegły się interesy dwóch paktujących stron i jakby „zegary” zaczęły dla obu grup „graczy” równomiernie wybijać „za pięć dwunastą”.

Czerwoni jednak stanowili graczy wytrawnych, zaprawionych w szulerce i blefowaniu, podkręcając więc tempo gry, jawili się „stronie społecznej” jako ci, co słabną (a nawet wyraźnie obawiają się przegranej), czując „oddech Historii” na karku. Być może z tego powodu zabrakło „opozycjonistom” czasu na dokładne przejrzenie zasad tej gry. O co się ona toczy, kto będzie wygranym, komu dostanie się nieco mniej, komu najmniej, a kto odpadnie – i z jakiego powodu pula tak, nie inaczej, zostanie podzielona. Może członkom strony „społecznej” już w wyobraźni układały się dalekosiężne plany fantastycznych „przemian” – i nie było już głowy do „wgryzania się w detale” albo szukania drugiego dna „transformacji”. Może więc rzeczywiście chciano dobrze – może w ogóle nie chciano żadnego, nawet aksamitnego, zamordyzmu. Faktem jednak jest, że taki zamordyzm obu „stronom” jakoś wyszedł.

Dlaczego wyszedł? Dlatego, że oligarchia jako ustrój, w którym tylko określone środowiska (warstwa rządzących) są uprzywilejowane – nie przewiduje przywilejów dla wszystkich. Oligarchia przez to, że bogactwa tworzone przez daną wspólnotę narodową, są nieproporcjonalnie rozlokowane, tzn. w zamożności i dobrobycie uczestniczą nieliczni („beneficjenci”), a nie większość obywateli, doprowadza do trwałego osłabienia wspólnoty narodowej. W tym też sensie III RP to lśniąca replika peerelu. To z kolei dodatkowo wskazuje na prawdziwych reżyserów tego Teatru Telewizji nad Wisłą, i spektaklu pt. Demokratyzacja[38].

Ale mimo to nadal „ślizgamy się po powierzchni” zjawisk, w ich opisie. W tym wszystkim jest jeszcze głębsza, wojskowa, można rzec, myśl. Wskazywałem już na to, że pośród różnych podobieństw między realiami III RP a tymi ludowej Polski, rzuca się w oczy antagonizacja wewnątrzwspólnotowa Polaków jako sposób działania rządzących. Metodą trwałego skłócania Polaków posługiwali się czerwoni. Metodę tę stosują z powodzeniem partie władzy III RP („prawicowe”, „lewicowe”, „ludowe” i „centrowe”). W poprzednim eseju nadmieniłem również, że państwo może pełnić funkcje: 1) wzmacniania narodowej wspólnoty, jak też 2) wynarodowiania. Z historycznej perspektywy patrząc, metody, dzięki którym dochodziło do jakiegoś trwałego wynarodowiania Polaków, były różne – od kulturowych (germanizacja, rusyfikacja) po ludobójcze (okupacja, wywózki, eksterminacja, czystki etniczne[39]). Stosowano też mieszaninę metod kulturowych i ludobójczych (sowietyzacja).

I zauważmy: polska wspólnota narodowa potrafiła się przez wieki odradzać, mimo tak wielkich nakładów sił wrogich państw i narodów, które uważały, iż Polacy muszą zniknąć. Dostrzeżono więc gdzieś w końcu, że polskiej wspólnoty narodowej nie da się niszczyć w żaden inny sposób, jak tylko przeciwstawiając Polaków Polakom. W swej prostocie ta myśl jest „genialna” – w swych skutkach dla naszego narodu całkowicie destrukcyjna. Polacy mają się niszczyć własnymi siłami. W ten zaś sposób mogą nigdy nie odbudować porządnego, silnego państwa.

Ktoś powie, że „ojcom demokratyzacji” z pewnością nie chodziło o wynarodowienie i – by zacytować klasyka „transformacji” (który czerwonych miał puścić w skarpetkach) – samo pomyślenie [tego typu] jest zbrodnią. OK. Niewykluczone, iż np. „strona społeczna” takiego śmiałego celu sobie nie stawiała i nawet przez myśl jej coś tak zbrodniczego nie przeszło. Ale czy komunistyczna „strona rządowa” również nie celowała tak dokładnie, jeśli chodzi o „namierzanie” polskiej wspólnoty narodowej do odstrzału – to na tle historii peerelu i III RP wcale nie jest przesądzone. Wcale, powtarzam.

Załóżmy jednak optymistycznie, że obie strony zasiadające do „okrągłego stołu” nie stawiały sobie aż tak niszczycielskiego celu, chcąc jak najlepiej dla Polaków. Może układającym się po prostu nie wyszłonajlepiej z „transformacją” i – jak to się mówi w pewnych kręgach – historia to oceni. W takim więc razie owe paktujące strony – mniej lub bardziej świadomie – stworzyły w 1989 r. i latach późniejszych warunki do realizacji takiego celu, udostępniając pole kulturowe do działań wynarodowiających, poprzez pozbawienie podmiotowości polskich obywateli i skonstruowanie ustroju, w którym ci obywatele są petentami państwowców.

Na szczęście, jak zaznaczałem w jednym z przypisów, polska wspólnota narodowa (co zarazem świadczy o jej niezwykłej sile) potrafi od wieków trwać i odtwarzać się nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach, toteż zatrzymanie (zapoczątkowanego za okupacji, następnie kontynuowanego za czasów komunistycznych i w III RP) procesu wewnętrznego skłócania Polaków może być zarazem drogą do odzyskania przez nas podmiotowości. Już bez pomocy jakichkolwiek „ojców demokratyzacji” tudzież „obywatelskich wychowawców” – i bez „egzaminów dojrzałości” organizowanych nam przez tę czy inną teatralną trupę państwowców.

Free Your Mind
[specjalnie dla Bibuły]

Przypisy:

[1] Oszustwem może stać się każdy system polityczny – http://www.bibula.com/?p=76443

[2] Trudno tu nawet mówić o systemie wartości, gdyż brakuje koherencji między elementami. Równoprawnie traktuje się wartości uznawane za podstawowe przez katolików, jak i wartości ludzi „niepodzielających tej wiary”, co jest przecież nie do pogodzenia (zwłaszcza gdy „niepodzielający wiary” są wrogami Kościoła i polskiej religijności).

[3] Takich „profesjonalistów”, którym „historyczne zmiany ustrojowe”, by tak rzec, „nie przeszkadzały”. Analogicznym zjawiskiem w III RP jest fenomen państwowców, którym „nie przeszkadzają” zmiany „koalicyjne”, a nawet zmiany szyldów partii (tu tzw. Jasiowie Wędrowniczki). Tak więc, jak w peerelu był obśmiewany „zawód dyrektor” czy „zawód prezes”, tak w III RP mamy „zawód państwowiec”. Wspomniane zmiany szyldów partyjnych (zapoczątkowane wraz z „przemianami ustrojowymi” przez PZPR i ZSL, ale też przez OKP z „sejmu kontraktowego”), za którymi to (i zmianami, i szyldami) kryją się od lat wciąż te same środowiska, to dodatkowy asumpt do mówienia o fikcyjności i fasadowości „demokratyzacji” w Polsce – etykiety się zmieniają, partie władzy pozostają.

[4] Co przez partie władzy i przytakujących im inżynierów dusz nazywane jest odzyskiwaniem wolności.

[5] Państwowiec od „rekietu”, można by rzec.

[6] Ludzie mediów są współcześnie ludźmi władzy, po prostu – szczególnie w Polsce.

[7] I nie daj Boże, „palić komitety” jakieś. Czy ktoś jeszcze pamięta, jak „wszystko” się zaczynało w 1989 r. od „komitetów obywatelskich”? Jak już wtedy krzątali się w nich państwowcy, mimo że jeszcze nie wybrani nawet w „kontraktowych wyborach”, ale już poniekąd wybrani przez Historię?

[8] Podatnicy są niezbędni do finansowania państwowców oraz do „właściwego wybierania” – tj. takiego „niemarnującego głosów”.

[9] Wczesne protesty przeciwko partiom władzy tłumaczono jako wyraz „tęsknoty za komunizmem”, co dodatkowo świadczy o przemyślności „ojców demokratyzacji” – natychmiast bowiem w obliczu „historycznych przemian” największym problemem dla „reformatorów” okazali się oporni i nierozumni obywatele (coś jak element kontrrewolucyjny za Polski ludowej).

[10] Ale też było się od kogo uczyć, wszak państwowcy zasłużeni dla ancien regime’u stanęli u boku „przedstawicieli strony społecznej” nierzadko w roli doradców, ekspertów, znawców zarządzania.

[11] Jest to o tyle racjonalne (z punktu widzenia rządzących) rozwiązanie, że zachowuje pewien stały poziom społecznego antagonizmu (ogniska konfliktów), który nie pozwala jednoczyć się różnym grupom zawodowym przeciwko całej „pookrągłostołowej” oligarchii. W peerelu stosowano podobną metodę, napuszczając studentów na robotników (i vice versa), „uczciwie pracujących” na strajkujących itp.

[12] Oczywiście do czasu, czyli do grudnia roku 1981, gdy się okazało, że dalej już smyczy popuścić się nie da, więc trzeba znów obywateli wziąć „za pysk” – po wojskowemu. Zwróćmy jednak uwagę, jak niewiele czasu upływa między makabrycznym, iście sowieckim, schyłkiem roku ’81 a „radosną wiosną” ’89. To raptem zaledwie osiem lat – pomijając już te „wiosenne jaskółki” z pierwszej połowy lat 80., kiedy zaczęły się nieśmiałe zrazu, a potem coraz poważniejsze, „ciche rozmowy” wybranych „przedstawicieli” (dwóch układających się potem przy „okrągłym stole” stron).

[13] Której to opresji po „zdemokratyzowaniu komunizmu” miało już nie być.

[14] Co zapewnia partiom władzy sposób ich stałego finansowania z budżetu państwa, a więc z pieniędzy wypracowywanych przez obywateli. Ten mechanizm świadczy, że partie te potrafią znakomicie zadbać o swój interes i myśleć dalekosiężnie, możliwe że na kilkanaście lat do przodu. Mało kto z tychże partii zakłada scenariusz bankructwa państwa polskiego pod ciężarem biurokratycznej machiny, dysfunkcjonalnych systemów (emerytalnego, zdrowotnego, edukacyjnego etc.) oraz kolosalnego zadłużenia.

[15] A zastępy intelektualistów zapewniały „ciemny lud”, że pozostaje mu jedynie pogodzić się z „dziejową koniecznością” i przywyknąć do pojałtańskiego status quo.

[16] Ten przebił ostatnio granicę biliona złotych, co jest podawane jako ciekawostka, a nie alarmujący sygnał: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,16613054,Bilion_zlotych_dlugu_na_liczniku_Balcerowicza.html#BoxBizTxt

[17] Szczególnie w kontraście do nędzy Polaków w l. 80. i ówczesnym systemie „reglamentacji”. Na marginesie zauważmy, jak to w III RP z poczuciem cywilizacyjnego tryumfu zestawia się obrazki pustych społemowskich sklepów (najczęściej na biało-czarnych fotografiach), z luksusowymi wnętrzami „pełnych po brzegi” hipermarketów czy „galerii handlowych” pełniących role współczesnych świątyń konsumpcji, w których „jest wszystko”. Ma to zestawienie być jednym z koronnych argumentów za tym, jak daleko odeszliśmy od komunizmu i dowodem na to, że ostatecznie go obaliliśmy. To, że sieci hipermarketów niekoniecznie są polskie i wywołują efekt w postaci zanikania rodzimego handlu, zaś „galerie” mogą (przypadkowo) należeć do przedstawicieli nomenklatury, to już zagadnienia, nad którymi piewcy „przemian” się nie pochylają. Tak jak nad rosnącą skalą ubóstwa, które „nie może rosnąć”, skoro od lat żyje się lepiej.

[18] Jeśli się zerknie do „porządku obrad okrągłostołowych”, w których brały udział „zespoły”, „podzespoły” i „grupy robocze” (dotychczasowych i przyszłych państwowców) – to żaden/żadna z nich nie zajmowała się sprawą zdawać by się mogło podstawową: wolności obywatelskiej. W nawale koniecznych do pilnego omówienia problemów gospodarczych, polityczno-społecznych, związkowych, administracyjnych etc. etc. kwestia ta została jakoś przeoczona.

[19] W gorączce „transformacji” nie dokonano przecież ani zdelegalizowania partii komunistycznej, ani nie wprowadzono choćby zakazu uczestniczenia w życiu publicznym obejmującego ludzi odpowiedzialnych za 1) doprowadzenie Polski do ruiny, wielu Polaków do emigracji lub nędzy, 2) za systematyczne niszczenie (drogą sowietyzacji) polskiej nauki oraz kultury. Nie trzeba było więc długo czekać, jak ci wszyscy pozostawieni w tych wszystkich obszarach pogłębią w nich rozpoczęte za komuny procesy destrukcyjne.

[20] Ale też na odwrót: „opozycjoniści” stawali ramię w ramię ze starymi zamordystami, potwierdzając w ten sposób przenikliwą tezę G. Orwella (wyrażoną na kartach 1984), że totalitarny system może generować swoją „antysystemową” opozycję, dzięki czemu władza Partii zyskuje kontrolę także nad tymi obywatelami, którym się naiwnie wydaje, iż możliwy jest jakiś szerszy sprzeciw wobec rządzących. Teza Orwella nie straciła nic na swej aktualności w czasach III RP.

[21] Przy założeniu, że wybieramy (rozumnie) najlepszą z możliwych metod działania, a nie najgorszą. To, że trzeba uwzględniać różne scenariusze (warianty) jest oczywiste szczególnie w sferze polityki (należy założyć, że): jeśli pojawią się takie a takie trudności, to zrobimy to a to; jeśli pojawią się inne problemy, to podejmujemy się tego a tego. W momencie przystępowania do realizacji jakiegoś planu, który nie przewiduje różnych scenariuszy („droga jednokierunkowa”), to w sytuacji „nieprzewidzianych trudności” pojawia się albo bezradność osób wprowadzających ten plan w życie, albo improwizacja, „łatanina” ad hoc, prowizorka.

[22] „Bezalternatywność” konieczności przeprowadzenia „transformacji” wynikała – przynajmniej w optyce „ojców demokratyzacji” – stąd, że komunizm należało odrzucić i chciano odrzucić. Inaczej nie pojawiałyby się w peerelu cykliczne protesty Polaków i nie narastałoby obywatelskie nieposłuszeństwo wobec reżimu czerwonych. Na gruncie tego prawdziwego założenia wysnuto jednak fałszywy zupełnie wniosek, co do tego, że dla polskiej państwowości i polskiej wspólnoty narodowej nie ma innej drogi wyjścia z sytuacji po komunizmie jak przez modyfikację systemu. Innych wariantów nie brano pod uwagę jako „anarchistycznych”, „utopijnych”, „niewykonalnych” itp. Stąd też planu zmian (w tak wielkiej skali) polskiej wspólnocie nie przedstawiono – uznając, że obywatele mają zdać się na „ojców transformacji” jak dzieci zdają się na rodziców zabierających je na wakacje-niespodziankę. Nie przeprowadzono żadnej poważnej społecznej debaty dotyczącej podwalin ustrojowych. Co więcej, nie zaproponowano choćby – na czas „kontraktowych wyborów” z 1989 r. – czegoś tak elementarnego, jak konstytucyjne referendum uwzględniające różne projekty możliwego przyszłego ustroju Polski, pośród których obywatele mogliby dokonać pewnego wyboru i opowiedzieć się za taką lub inną formułą systemową (którą to formułę następnie realizowaliby parlamentarni przedstawiciele). Te dwa argumenty wystarczają, by mówić o „aksamitnym zamordyzmie”, jaki wprowadzono od pierwszych lat „demokratyzacji komunizmu” nad Wisłą.

[23] Ta retoryka ostatnio słabnie, odkąd się okazało, że parę dekad po „obaleniu komunizmu” i „upadku ZSSR” zaczynają się zapalać ogniska wojennego konfliktu we wschodniej Europie, ku rosnącemu zdumieniu rozmaitych pacyfistycznie nastrojonych postępowych intelektualistów (przekonanych, że to Kościół katolicki jest głównym wrogiem pokoju na Starym Kontynencie).

[24] Por. http://www.rp.pl/artykul/153227,1140388-Szyfrogramy-dotyczace-rzadu-Tadeusza-Mazowieckiego-na-stronie-MSZ.html i https://www.msz.gov.pl/resource/be882e53-adbf-4efb-957b-42a684570111:JCR Na marginesie, zauważmy, że dopiero 25 lat po publikowane są tego typu szyfrogramy. Pytanie, kiedy zostaną opublikowane szyfrogramy z 10-04-2010 na przykład? Do kwestii 10 Kwietnia jeszcze w esejach dla Bibuły wrócę.

[25] Nie umniejszając skali cierpień nikomu, kto faktycznie zaznał uwięzienia i/lub innych represji za antykomunistyczną działalność, to wydaje się oczywiste, że samo bycie prześladowanym nie daje kompetencji (osobie prześladowanej) do sprawowania politycznej władzy. Podobnie to, że ktoś stał na czele strajku, nie znaczy, że może on stanąć na czele ministerstwa lub państwa. Do piastowania urzędu dana osoba musi wykazywać się właśnie odpowiednimi zdolnościami, tak by umiała np. uczciwie ocenić pewien stan rzeczy, znaleźć rozwiązanie w sytuacji konfliktowej/kryzysowej, dokonywać analizy dokumentacji i samodzielnie podejmować decyzje itp. W przeciwnym razie, tj. jeśli na stanowisko trafia ktoś niekompetentny, to zaczynają nim rządzić inni, wykorzystując jego niewiedzę. Jeśli ktoś chciałby w tym miejscu spytać: to należało w 1989 r. pozostawić władzę komunistom? Niekoniecznie. Należało jednak, jeśli już się chciało wejść w „taktyczny układ”, stworzyć (maksymalnie uproszczone) warunki do oddolnego, demokratycznego wyłaniania się władzy, a nie wyłącznie do odgórnego jej instalowania.

[26] Stosownie do obszaru, którym dany polityk zawiaduje. Trudno, by sprawami edukacji na przykład zajmował się ktoś niezwiązany ze szkolnictwem i niemający o nim pojęcia (choć nietrudno o takie sytuacje w III RP, w czym znów można odnaleźć kolejne podobieństwo do peerelu, gdzie częstokroć celowo sadzano na stanowiskach baranów, by utrudniali życie obywatelom). Osobną sprawą jest to, na ile np. nauczyciel może efektywnie sprawować stanowisko ministra szkolnictwa.

[27] Włącznie z komunistycznymi środowiskami, które kiedyś obrazami „zgniłego Zachodu” straszyły dzieci po nocach. Akcesję do UE poparło także w dużej mierze polskie duchowieństwo, które obecnie (2014) „budzi się”, nie mogąc uwierzyć, że koszmar w postaci pochodu neomarksizmu i otwartej walki z rodziną, to kulturowa rzeczywistość współczesnej Polski. Tak jakby tego wszystkiego nie dało się przewidzieć przed referendum akcesyjnym. Kto dziś pamięta, jak niektórzy pasterze Kościoła zapewniali, iż Polska będzie… ewangelizować kraje UE? Mało kto zapewniał wtedy, że unijna biurokracja będzie ateizować Polskę.

[28] Alternatywy nie było znowu. To znaczy alternatywę widziano (w kręgach „ojców demokratyzacji” i inżynierów dusz) jako Białoruś.

[29] Prawdziwym marzeniem państwowca jest zostanie super-państwowcem, czyli wylądowanie na posadzie w unijnej Biurokracji (wielkie „B” nie jest tu literówką), np. w ekskluzywnym fotelu europarlamentarzysty zarabiającego „nieziemską kasę”.

[30] Jeśli komuś nasuwa się skojarzenie z peerelem, to nie jest ono do końca trafne. W peerelu istniała mono-partia władzy i część obywateli „interweniowała” w „komitecie” takim lub innym, u takiego lub innego partyjniaka, by coś „załatwić” – po właściwym „posmarowaniu” sprawy (niezobowiązujący „prezent”). Oligopol kilku partii władzy powoduje natomiast swoiste „rozproszenie się” ośrodków decyzyjnych – nawet na poziomie lokalnym, co, naturalnie, potęguje chaos (w funkcjonowaniu instytucji państwa), a wywołuje dezorientację u rządzonych. Obywatel częstokroć nie dysponuje jasnym kryterium „do kogo iść”, by daną sprawę „załatwić”. Nawet bowiem gdy „załatwi u jednych” (przedstawicieli partii władzy – w terenie), to „drudzy” mogą sprawę „utrudnić” (bo akurat są w „opozycji”). Ten chaos – wbrew pozorom – ma sens (dla rządzących), bo tak jak w komunizmie gros państwowców cały swój wysiłek koncentruje na rozwiązywaniu problemów, które sami stwarzają. Państwowcy więc zapewniają sobie w ten sposób robotę na dziesięciolecia – dla całych pokoleń „reformatorów”. Może to świat jak z Zamku F. Kafki, ale niestety, my w nim egzystujemy. To się dzieje naprawdę.

[31] Znakomitym świeżym przykładem jest głośna sprawa posyłania 6-latków do szkół. Im większy opór stawiali rodzice wobec tego rozwiązania, tym bardziej nachalnie forsowali je państwowcy – wszak państwowcy wiedzą, co dobre dla dziecka lepiej od jego rodziców (tak samo jak „transformersi” wiedzieli najlepiej, jak „zmieniać państwo”). Gdy w końcu rozwiązanie na chama wprowadzono, nie oglądając się na społeczne protesty, to rodzice zaczęli się „wymykać państwowcom” przez gremialne kursowanie do poradni psychologicznych po zaświadczenia pozwalające „przedłużyć” maluchom wiek przedszkolny. W odpowiedzi na to państwowcy zaczęli ścigać poradnie za wystawianie takich zaświadczeń, by i tę „śluzę” obywatelom zamknąć.

[32] Kombinowanie stanowi odpowiedź na rosnące koszty życia, to jasne, choć niekoniecznie dla państwowców, dla których koszty życia nie są zmorą codziennego dnia. Wyrazem kombinowania dla państwowców jest przerzucanie się większości użytkowników aut na LPG w ramach ucieczki przed chorymi cenami za benzynę. Państwowcy bowiem nie widzą możliwości obniżania cen paliw (te muszą nieustannie od 25 lat rosnąć – inaczej się nie da), toteż koncentrują się na walce z kombinatorami, poprzez podnoszenie akcyz itd.

[33] Ktoś mógłby spytać, ale dlaczego to hula, a nie stoi, jak peerelowska machina? W odpowiedzi należałoby rzec metaforycznie, iż kradzionym samochodem da się jechać. Poza tym Polacy, jako naród nieugięty, potrafią swą wspólnotę odtwarzać – jak od wieków dowodzi historia – nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach.

[34] Nie mówiąc o innych potrzebach człowieka.

[35] Proszę prześledzić np. losy „ustawy” Prawo Prasowe. Jej tekst „obowiązujący” w III RP to de facto palimpsest stworzony na podstawie „ustawy” peerelowskiego sejmu, nomen omen z 1984 r. Orwell tego by lepiej nie wymyślił.

[36] Pamiętamy z czasów komunistycznych, jak to wieczorami największy strach budziły patrole.

[37] Czerwoni ze swą ideologią pieriestrojki (z l. 80.) tradycyjnie posługiwali się metodą „gołębia i jastrzębia”, strasząc, że – owszem, gołębie chcą reformować komunizm, ale – za chwilę na Kreml mogą wrócić jastrzębie, którzy cały ten proces w „bloku krajów ludowej demokracji” zatrzymają, a nawet cofną. Tego typu argumentację można też było usłyszeć z ust przedstawicieli „opozycji konstruktywnej”.

[38] Nikt chyba nie próbował sobie do tej pory wyobrazić, czy/jak możliwa byłaby „transformacja ustrojowa” bez gigantycznej osłony/zapory medialnej. To zaś, że oligopol władzy niejako „wyemanował” z siebie od razu (potężny) oligopol na rynku medialnym, dowodzi tego, jak fachowa ręka rozpisywała cały scenariusz tej teatralnej sztuki. Nie była pisana „na kolanie”. Tutaj nic nie działo się przypadkiem, nawet jeśli na zewnątrz „prezentowało się” jako „pełny spontan” lub bajzel.

[39] Wołyń 1943 r. na przykład.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – http://www.bibula.com – na podstawie materiałów autorskich.
http://www.bibula.com


  PRZEJDŹ NA FORUM