STANISŁAW MICHALKIEWICZ
Teoria dobra na wszystko
No i już jesteśmy, jak to mówią, „po harapie”. Premier Donald Tusk, któremu Nasza Złota Pani w niemal ostatniej chwili podała pomocną dłoń, ewakuując go z naszego nieszczęśliwego kraju na ciepłą brukselską trafikę, złożył prezydentowi Komorowskiemu dymisję, która właśnie została przyjęta - oczywiście z powierzeniem obowiązków premiera do czasu zaprzysiężenia nowego rządu. Misję utworzenia nowego rządu otrzymała marszalica Sejmu Ewa Kopacz. Używam określenia „marszalica”, bo nasz nieszczęśliwy kraj modernizuje się w tempie galopującym niczym suchoty, co boleśnie dotyka również sferę języka ojczystego, więc tylko patrzeć, jak po „ministrze Musze” pani Ewa Kopacz zostanie „premierą” - bo użycie określenia „premierzyca”, chociaż oczywiście dowodziłoby dobrej woli, to jednak zatrącałoby intencją wartościującą. Jak się okazuje, nawet w modernizacji lepiej nie przesadzać - przed czym, jak wiadomo, przestrzegał ogrodnik.

Któż wejdzie do nowego rządu, któż zostanie marszałkiem Sejmu po odejściu marszalicy, któż z rządu wyleci i co ze sobą zrobi - to są gorączkowe pytania, na które usiłują znaleźć odpowiedź w tubylczym demi-mondzie, obejmującym nie tylko Umiłowanych Przywódców, ale i poprzydzielanych do nich kolaborantów z niezależnych mediów głównego nurtu. Więc kiedy tak „zachodzim w um z Podgornym Kolą”, warto odwołać się do mojej ulubionej teorii spiskowej, według której ministrowie tubylczego rządu są doń delegowani przez poszczególne bezpieczniackie watahy, by pilnowali tam ich interesów, zaś premier jest rodzajem notariusza kompromisu zawartego między watahami. Dlatego właśnie premier Tusk nie mógł w swoim czasie zdymisjonować ministra gospodarki Aleksandra Grada, chociaż taką dymisję zapowiadał, jeśli minister nie znajdzie strategicznego inwestora dla stoczni. Ale kiedy nie znalazł, bo skąd niby miałby wziąć strategicznego inwestora - premier Tusk ani pomyślał o dymisji, tylko powiedział, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Z podobnych powodów nie mógł zdymisjonować ministra Bartłomieja Sienkiewicza - bo już w przypadku ministra Grada ktoś musiał mu przypomnieć, że ministrowie nie podlegają jemu, tylko temu, kto ich do rządu delegował.

W dodatku teoria spiskowa znacznie lepiej wyjaśnia przyczyny, dla których następcą Donalda Tuska na stanowisku premiera zostanie marszalica Ewa Kopacz. Trzeba w tym celu przypomnieć, że Ewa Kopacz, niezbyt znana poślica, początkowo Unii Wolności, z okręgu radomskiego, w roku 2007 znalazła się w tak zwanym „gabinecie cieni” Platformy Obywatelskiej, szykując się do objęcia resortu zdrowia. W tym „gabinecie cieni” byli również politycy znacznie większego niż Ewa Kopacz kalibru - ale kiedy przyszło do tworzenia rządu, to właśnie tylko Ewa Kopacz i Mirosław Drzewiecki, późniejszy „Miro” z afery hazardowej, objęli resorty, na które się szykowali, podczas gdy inni członkowie „gabinetu cieni” albo w ogóle wypadli z obiegu, jak np. Jan Maria Rokita, niedoszły „premier z Krakowa”, albo musieli zadowolić się jakimiś namiastkami. I tak np. wyznaczony w „gabinecie cieni” na ministra finansów Zbigniew Chlebowski, który podczas afery hazardowej wytapiał z siebie tłuszcz na oczach całej Polski, musiał ustąpić miejsca brytyjskiemu poddanemu z „korzeniami”, czyli Jackowi „Vincentowi” Rostowskiemu, Bogdan Zdrojewski stanowisko ministra obrony musiał odstąpić psychiatrze Bogdanowi Klichowi, na otarcie łez otrzymując Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Marek Biernacki resort spraw wewnętrznych ustąpił Grzegorzowi Schetynie, a resort sprawiedliwości Julia Pitera musiała przekazać Zbigniewowi Ćwiąkalskiemu - i tak dalej. Najwidoczniej do Donalda Tuska musiał w międzyczasie przyjść ktoś starszy i mądrzejszy i powiedział: „słuchajcie no, Tusk; macie tu papier ze składem waszego gabinetu i nie próbujcie tu nic kombinować, bo wynikną z tego same zgryzoty, a my będziemy musieli wam przypomnieć, skąd wyrastają wam nogi”. Poszlaką wskazującą, że tak właśnie mogło być, jest fakt, iż żaden z odsuniętych, czy wykiwanych członków „gabinetu cieni” nie pisnął ani słówka protestu.

Z drugiej strony okoliczność, iż Ewa Kopacz objęła stanowisko, na które była szykowana pokazuje, że jej obecność w gabinecie cieni nie była skutkiem przypadku czy błędu, tylko świadomej i przemyślanej decyzji reżyserów naszej politycznej sceny. Kolejną poszlaką wskazującą na wysokie notowania Ewy Kopacz w tych kręgach jest to, że chociaż na stanowisku ministra zdrowia nie popisała się żadnymi wybitnymi osiągnięciami, została przesunięta na stanowisko sejmowej marszalicy, wygryzając stamtąd Grzegorza Schetynę. Po raz drugi wygryzła go ze stanowiska pierwszego wiceprzewodniczącego PO, co by wskazywało, że Ewę Kopacz prowadzi ta sama ręka, co Donalda Tuska, podczas gdy Grzegorza Schetynę - inna. W takiej sytuacji wyniesienie Ewy Kopacz na stanowisko premierzycy oznacza kontynuację, a to oznacza, że Nasza Złota Pani nie życzy sobie tu żadnych rewolucji.

No bo pomyślmy sami - po co tu jakieś rewolucje, kiedy niemiecka prasa otwartym tekstem pisze, że gdy Donald Tusk w roku 2020 zakończy drugą kadencję na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej, to powróci do Polski, by zostać prezydentem po Bronisławie Komorowskim, który też zakończy swoją drugą kadencję? Skoro Nasza Złota Pani o wszystkim troskliwie pomyślała i o wszystko się zatroszczyła, to czyż naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu wypada przeciwko temu wierzgać? Jasne, że nie wypada, zatem - jak śpiewała kiedyś Krystyna Prońko - „będzie to, co ma być” - i tylko czarne chmury gromadzą się nad ministrem Bartłomiejem Sienkiewiczem i Radosławem Sikorskim. Ten ostatni najwyraźniej podpadł nie tylko prezydentowi Obamie, ale również Naszej Złotej Pani - na co wskazywałby artykuł pryncypialnie krytykujący niemiecką politykę zagraniczną, napisany przez małżonkę ministra Sikorskiego, Annę Applebaum. Najwyraźniej musiała ona dowiedzieć się o tej niełasce zawczasu, to znaczy - jeszcze przed ogłoszeniem iż ministrą spraw zagranicznych Unii Europejskiej została włoska komunistka Fryderyka Mogherini - bo niezależne media głównego nurtu do ostatniej chwili utrzymywały, że na objęcie stanowiska po podobnej do konia komunistce angielskiej baronessie Katarzynie Ashton „duże szanse” ma właśnie minister Sikorski.

Wreszcie cóż, jeśli nie moja ulubiona teoria spiskowa lepiej objaśni przemówienie pana prezydenta Komorowskiego w niemieckim Bundestagu, co taktownie umożliwiła mu Nasza Złota Pani? Otóż jak wiadomo, kiedy prezydent Obama zresetował swój „reset” w stosunkach z Rosją, USA zapaliły zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie. W związku z tym Polsce została po raz kolejny propozycja podjęcia się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta w Europie Wschodniej, a Umiłowani Przywódcy, chociaż niektórzy z ociąganiem, propozycję tę przyjęli. W rezultacie w naszym nieszczęśliwym kraju gwałtownie reaktywowane zostało Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie, które podjęło walkę o odzyskanie wpływów, utraconych wskutek „resetu” na rzecz Stronnictwa Ruskiego i Stronnictwa Pruskiego. Polska zaangażowała się w popieranie ukraińskiego przewrotu, co prawda głównie w sferze werbalnej, co jednak popchnęło kraj w stronę wojennej histerii. Tymczasem po porozumieniu w Mińsku, które zostało przez prezydenta Poroszenkę zawarte, kiedy zorientował się, że „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”, widać wyraźnie, że ten przewrót doprowadził do faktycznego rozbioru Ukrainy, bo o Krymie nikt już nawet nie wspomina, a „Noworosja” - chociaż formalnie pozostanie w ramach Ukrainy, bo zimny rosyjski czekista Putin będzie unikał formalnej aneksji - zostanie obdarowana autonomią, której gwarantem będzie oczywiście Moskwa ze wszystkimi tego konsekwencjami - słowem, kiedy okazało się, że polskie zaangażowanie przyniosło rezultat taki jak zawsze - panu prezydentowi Komorowskiemu nie pozostało nic innego, jak odbyć podróż ad limina Naszej Złotej Pani, która - jak powiadam - zachowała się bardzo taktownie, pozwalając panu prezydentowi Komorowskiemu wytłumaczyć się przed Bundestagiem.

Wygłoszone na forum Bundestagu przemówienie prezydenta Komorowskiego doskonale odzwierciadlało stan rywalizacji między Stronnictwem Pruskim, a Stronnictwem Amerykańsko-Żydowskim - bo Ruskie zostało na razie zepchnięte do głębokiej defensywy. Prezydent Komorowski z jednej strony bardzo się nasładzał „cudem pojednania” niemiecko-polskiego, ale z drugiej przypominał o „transatlantyckiej wspólnocie”, co w niemieckich uszach musiało nieprzyjemnie zgrzytać, jako że od roku 1990 Niemcy realizują doktrynę „europeizacji Europy”, to znaczy - systematycznego wypychania Ameryki z europejskiej polityki. Amerykanie zaś raz robią „krok naprzód”, a znowu potem - „dwa kroki wstecz”, od czego nasz nieszczęśliwy kraj zatacza się od ściany do ściany. Te objawy budzą irytacje w Berlinie, który od lat próbuje forsować utworzenie „europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO” - co jest czytelnym pseudonimem intencji wyprowadzenia Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli. Prezydent Komorowski musiał być świadom tego zgrzytu, bo na koniec próbował go złagodzić przedstawieniem wizji Autostrady Wolności, która wiodłaby z Berlina nie tylko do Warszawy, ale jeszcze dalej i dalej na wschód. Przypuszczam, że taka wizja w niejednych niemieckich uszach wywołała wspomnienie Wielkiego Budowniczego Autostrad i niejednego rozmarzyła, ale skoro strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie wytrzymało dotychczas próby niszczące, jakim poddały je Stany Zjednoczone, to przetrzymało i tę.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).


  PRZEJDŹ NA FORUM