Cień Kosowa |
Kto nie płakał nad Kosowem Cień Kosowa krąży po Europie. Cień Kosowa i rozbicia Jugosławii. A cienie tej wojny, tych podziałów, utrwalonych i stymulowanych w wielkiej mierze przez tzw. cywilizowany, zachodni świat, wiszą od dwóch dekad nad Starym Kontynentem. Krym i wschodnia Ukraina są tej mroczności jedynie stosowną (i nie ostatnią) egzemplifikacją i zapewne nie kończą procesu segmentyzacji, czyli szatkowania mapy politycznej Europy. Bo jak zauważył w latach 90. XX w. ówczesny I Sekretarz ONZ Egipcjanin Butrus Butrus Ghali: „Nasza planeta znajduje się pod ciśnieniem dwóch potężnych przeciwstawnych sił: globalizacji i rozdrobnienia”. To rozdrabnianie i rozrywanie wielkich struktur – nazywane powrotem do lokalności – jest w jakimś stopniu powrotem nowego (starego) Średniowiecza – Europa jako mozaika miast, republik, lokalnych księstewek i krain, biskupstw i arcybiskupstw, czyli menażeria tworów polityczno-kulturowo-społecznych, różnego autoramentu i różnej siły oddziaływania czy znaczenia. Starego i dobrego – jak chcą wszelkiego rodzaju konserwatyści, tradycjonaliści, prawicowcy i religianci chrześcijańscy. Lament pełen hipokryzji Ktoś, kto płakał wczoraj nad odpływaniem Krymu ku Moskwie, (a dziś roni z tego samego powodu łzy nad całą wschodnią, zadnieprzańską Ukrainą), a nie płakał nad secesją Kosowa i śmiercią Jugosławii (o wojnie w Afganistanie, atakach na Irak czy na Libię Muammara Kaddafiego nie wspominając), jest po prostu nieuczciwym intelektualnie ignorantem lub zwyczajnym hipokrytą. A gdy jeszcze po drodze aprobuje potajemne, chyłkiem dokonywane rajdy specjalnych oddziałów imperium na tereny obcego i sprzymierzonego na dodatek państwa (akcja amerykańskiego komando celem zabicia Osamy ibn Ladena i jego rodziny na terytorium Pakistanu bez poinformowania Islamabadu o tym przedsięwzięciu), jawi się jeszcze jako dyletant wobec zachodzących procesów społecznych, politycznych, cywilizacyjnych. (Choć zazwyczaj taki osobnik uzurpuje sobie – jako prawy Europejczyk i prawdziwy Polak – miano osoby posiadającej wszelkie rozumy oraz znawcy prawd wszelakich). Kosowo wczoraj, a Krym (czy południowo-wschodnia Ukraina) dziś, to symbole pewnego sposobu myślenia i działań całej wspólnoty północnoatlantyckiej (czyli – Zachodu en bloc) po upadku muru berlińskiego. Implozja imperium radzieckiego dała asumpt do uznania, iż Zachód pokonał Wschód, że jest to zwycięstwo cywilizacyjno-kulturowe, przykład wyższości wartości wyznawanych przez te kraje nad innymi systemami wartości, inną mentalnością i doświadczeniami – a nie ideologicznej, politycznej i systemowej konfrontacji. Taki sposób myślenia przekreśla to, co zwie się pluralizmem i powoduje określone konsekwencje: to spuścizna myślenia krucjatowego, kolonialnego i zimnowojennego (wszystkie zresztą te sposoby opisu świata zostały doszczętnie skompromitowane, ale nadal żyją w świadomości ludzi Zachodu). W polskich głowach jest to szczególnie widoczne. Nad rozkładem Ukrainy – choć ów proces nie zaczął się w chwili objęcia prezydentury przez Wiktora Janukowycza – ubolewają rzesze polskich komentatorów, egzegetów polityki wschodniej i spraw międzynarodowych, ronią łzy dziennikarze i publicyści. Celebryci zapewniają o moralnym poparciu dla Kijowa i dzisiejszych władz, które swoją pozycję zawdzięczają niekonstytucyjnym przedsięwzięciom i ulicznej rewolcie odległej o lata świetlne od porządku prawno-demokratycznego charakterystycznego dla kultury Zachodu, do której Polska stara się Ukrainę zapisać. Dezintegracja tego kraju – o czym dyskretnie nad Wisłą i Odrą się milczy z racji „pomarańczowych” sympatii polskiego mainstreamu, postrzegającego Wschód Europy wg prymitywnego, stęchłego intelektualnie paradygmatu, że co szkodzi Rosji, przynieść musi korzyści Polsce i Polakom – ma korzenie zarówno w jego kulturze, historii, jak i w wydarzeniach po rozpadzie Związku Radzieckiego. Na naszych oczach Ukraina się po prostu pruje jak źle zeszyte (lub zużyte) prześcieradło. I w niczym tego faktu nie przyśpieszają, ani zmieniają, zapewnienia polityków rosyjskich czy stymulacja owych procesów przez Moskwę, która jest na pewno częścią tego procesu (ale czy Amerykanie z odwrotnej pozycji również nie stymulują tych zjawisk tylko, że z wektorem przeciwnym?). Proces osadzenia Ukrainy (po rozpadzie ZSRR) „okrakiem”, to wynik historii tego obszaru, złożonej tożsamości obywateli zamieszkujących ten region, różnorodności kulturowo-cywilizacyjnej, językowej, religijnej itd. Miejscowe elity forowały cały czas oligarchizację jako normę tego bytu politycznego, co musiało powodować degrengoladę całego życia publicznego i podążanie ku ochlokracji, czego wszystkie Majdany i anty-Majdany są najlepszym dowodem. Już od czasu prezydentury Leonida Kuczmy utwierdzana była alienacja owych elit od „szarej masy” obywateli (czy raczej ludu, bo o obywatelach trudno tu mówić, co najwyżej o konsumentach określonych dóbr lub obiecanek). Dowodem tego są posiadłości Julii Tymoszenko i Wiktora Janukowycza. O majątkach Firtasza, Poroszenki, Achmetowa czy Kołomojskiego – w kontekście poziomu życia mieszkańców Ukrainy czy funkcjonowania życia publicznego w tym kraju – lepiej nie mówić. I żadne zaklęcia tzw. demokratów, „wolnościowców” czy animatorów zasłużonych dla różnych kolorowych rewolucjonistów nic tu absolutnie nie zmienią. Kto nie płakał nad Jugosławią… Ktoś, kto nie płakał wcześniej nad rozbijaniem Jugosławii, a dziś roni łzy nad Ukrainą i jej powolną agonią terytorialno-społeczno-polityczną jest super hipokrytą, super-pozerem i nieszczerym agitatorem tego, co zwie wartościami Zachodu. Kimś, dzięki komu prawa człowieka (ten najbardziej uniwersalny i humanistyczny zbiór zasad funkcjonowania naszego gatunku) można dziś swobodnie zwać tzw. prawami człowieka. Jeśli armia ukraińska i podległe rządowi w Kijowie wojska MSW mają prawo dziś, wg tych nadwiślańskich (przede wszystkim) ambasadorów ukraińskiego, aktualnego status quo, tłumić rebelię rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy na Zadnieprzu, to czemu dwie dekady temu odmawiali tego prawa Jugosłowiańskiej Armii Ludowej (JAL), która siłą chciała zapobiec secesji Chorwacji, Bośni i Hercegowiny, a potem – Kosowa? No chyba, że separatyzm Kosowarów (vel Albańczyków) mierzy inną miarą aniżeli separatyzm Krymczan (vel Rosjan z Krymu, vel rosyjskojęzycznych mieszkańców Zadnieprza). Analogiczne w swym wymiarze procesy i zjawiska miały miejsce na terenie byłej dziś Jugosławii: Chorwatów czy – i to już jest zupełna hipokryzja – muzułmanów bośniackich (warto w tym miejscu prześledzić proces powstawania państwa zwanego Bośnią i Hercegowiną) niezwykle szybko uznano – Niemcy i Watykan w przypadku Zagrzebia – za odrębne podmioty prawa międzynarodowego. Stało się to wbrew intencjom i ustaleniom pozostałych państw ówczesnej Europejskiej Wspólnoty: Niemcy postawiły i Francję, i Wielką Brytanię w tym wypadku przed faktem dokonanym (doskonale to przedstawiają liczni autorzy, m.in. Jurgen Elsaesser czy Marek Waldenberg). Także zachęty z zewnątrz dla irredenty – wpierw Chorwatów, potem Bośniaków, a następnie Kosowarów [nie ma takiego narodu, są Albańczycy - admin] – były niezwykle intensywne (może czyniono to bardziej subtelniej i dyskretniej, a na pewno skuteczniej niż czyni to dziś Moskwa, zwłaszcza w wymiarze medialnym). Protestował tylko Belgrad. Serbowie ze wschodniej Bośni oraz chorwackiej Slawonii i Krainy próbowali też jawnie, zbrojnie i przy pomocy armii obronić swe pozycje na postjugosłowiańskiej przestrzeni politycznej. Moskwa, po implozji imperium radzieckiego i pod rządami złożonego alkoholizmem (wielbionego w Polsce, a pogardzanego w Rosji) Borysa Jelcyna, była niezdolna do jakiejkolwiek interwencji i zatrzymania tego szkodliwego z punktu jej interesów i określonych sojuszy procesu (a jak pokazuje czas – niekorzystnego, biorąc pod uwagę stabilność i równowagę sytuacji na Starym Kontynencie). Oprócz Niemiec, europejskie potęgi regionalne i główni rozgrywający Wspólnoty Europejskiej – Paryż i Londyn, wykazywali się jak zwykle (dziś to też wyraźnie da się obserwować) impotencją polityczną i niemocą do podjęcia decyzji niestandardowych, wybiegających daleko w przyszłość i oderwanych od aktualnych, bieżących interesów. Interesów stojących często w sprzeczności wobec zamiarów Berlina (wtedy – Bonn), a dotyczących całej wspólnoty europejskiej w perspektywie 30–50 lat. Myślenie z lat „zimnej wojny”, gdy konflikt przebiegał wg kryteriów ideologicznych, zamazywał (i nadal zamazuje) pragmatyzm i racjonalność myślenia Europejczyków. Reprezentant Unii Europejskiej ds. konfliktu w przestrzeni postjugosłowiańskiej, niemiecki polityk Hans Koschnik stwierdził, iż nie widzi najmniejszej nadziei na rozwiązanie problemu drogą negocjacji. „To nie w otoczeniu prezydenta [Franjo] Tudźmana (prezydent Chorwacji) i nie w pałacu prezydenckim w Zagrzebiu zapadają decyzje o wojnie, ale w Santa Cruz de la Sierra (Boliwia, rejon emigracji ustaszowskiej po II wojnie światowej). Boliwijscy ustasze finansują działalność chorwackich milicji w Mostarze”. I jest to zasada współczesnych wojen, kiedy państwo osłabło, a wszystko zostało sprywatyzowane. Wojna, przemoc, media, a przede wszystkim – indoktrynacja medialna, która stała się zyskownym przedsięwzięciem. Dzięki korupcji, (najszerzej pojętej, bo ona niejedno ma imię), można z tzw. tylnego siedzenia kierować sprawami tego świata. Tak czyni Moskwa, Pekin, ale i Paryż, Londyn, a przede wszystkim – Waszyngton i Wall Street. Bo wzniosłe i podniosłe westchnienia politycznych cherubinów produkcji nadwiślańskich elit (z pobrudzonymi szlamem hipokryzji skrzydłami) opisuje najtrafniej bon mot wojaka Szwejka: moralnym zwycięzcą jest zawsze ten, komu przeciwnik przetrąci nogę. O karle, który chce być Goliatem I nie chodzi o szczegóły, jak chcą powszechni w Polsce głośni i nieszczerzy w swych intencjach okcydentaliści, adherenci bezrefleksyjnej westernizacji (choć przywołują z „wysokiego C” uzasadnienia dla tzw. wartości Zachodu, praw człowieka, czy ustalonego porządku międzynarodowego). Wydarzenia – Kosowo i Krym/wschodnia Ukraina – są przesunięte przecież w czasie, przestrzeni, dotyczą innych doświadczeń społeczno-politycznych i kulturowej tożsamości. Chodzi jednak o wydźwięk i impuls, jaki dał casus Kosowa. Z jednej bowiem strony, oderwanie Kosowa od Serbii (i sposób realizacji tego procesu) – mimo protestów społeczności międzynarodowej (Hiszpania, Grecja, Słowacja, Rumunia, dotąd nie uznają tzw. niepodległości Kosowa, nie mówiąc o Serbii i Rosji) i mimo gwarancji granic byłych republik Jugosławii (Kosowo było autonomicznym rejonem republiki serbskiej, podobnie jak Krym w obrębie Ukrainy) – było dopuszczalne, a secesja Krymu – nie. Z drugiej – intensywne działania logistyczno-propagandowe i medialne krajów Zachodu przy rozpadzie Jugosławii (a w przypadku secesji Kosowa stymulowanie walki Wyzwoleńczej Armii Kosowa (UCK) przeciwko Serbom przez Albanię i liczną diasporę albańską na Zachodzie) przedstawiano jako przedsięwzięcia narodowo-wyzwoleńcze. Ataki wojsk serbskich i spec służb Belgradu na Kosowarów to efekt wtórny, wynikający z terrorystycznych działań UCK (do pewnego momentu decydującym był tu interes Waszyngtonu – UCK była powszechnie znaną organizacją terrorystyczną oraz wspólnikiem islamistów i światowego dżihadu). Działania klanu Jasharich (dziś bohaterów po obu stronach granicy albańsko-kosowskiej), np. wysadzenie rurociągu, czy ataki na szkoły i serbskich nauczycieli, funkcjonariuszy państwowych czy przedstawicieli władz Belgradu na terenie Kosowa – nosiły jawnie zbrodnicze i terrorystyczne znamię. Podtrzymywanie Krymczan wczoraj, a dziś – rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy ze wschodu kraju przez Moskwę, w ich separatystycznych dążeniach jest niedozwolone, krytykowane, atakowane jako imperializm rosyjski i chęć zmiany status quo w Europie. To schizofrenia, zakłamanie i czysty makiawelizm, gdyż w obu przypadkach chodzi o polityczne, a w dalszej kolejności – gospodarcze, interesy. Więc po co używać wzniosłych, patetycznych, uniwersalnych uzasadnień dla tych celów? Po trzecie zaś – moralne gromy rzucane przez Zachód na Rosję za działania wobec Ukrainy, używanie argumentów wartości, praw człowieka, XXI-wiecznego porządku i zasad – z racji postępowania tegoż Zachodu dawniej i obecnie wobec innych kultur i cywilizacji – są nie tylko hipokryzją, ale przede wszystkim jawnym kłamstwem i oszustwem. Bo wolność i demokracja sobie, a rzeczywistość polityki sobie. Babcia Pawlakowa z filmu „Sami swoi” mówi: „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Wielu członków elity nadwiślańskiej z wartościami na ustach i pouczeniach Innego, tak właśnie postępuje. To bowiem uniwersalny schemat władania stosowany także we współczesnej demokracji zachodniej, czyli de facto teledemokracji, w pewnym stopniu – demokratury: my wiemy lepiej, my wam powiemy, a wy macie uwierzyć. A najlepiej, abyście myśleli tak, jak nam pasuje. Tony Judt opisuje ten mechanizm w następujący sposób: „elity rządzące dziś światem poprzez usłużne i infantylne media mówią tzw. ludowi co ma myśleć; gdy z ludu docierają do tych elit określone sygnały – pożądane i kreowane w umysłach tego ludu – elity mówią wszem i wobec, że lud tego chce”. Już pół wieku temu Erich Fromm zauważył, iż w takich warunkach właśnie jednostka przestaje być sobą, w pełni akceptując ten obraz osobowości, który oferują jej wzory kulturowe. Dzięki temu staje się zupełnie podobną do reszty osobników danej wspólnoty, jaką oni spodziewają się, jaką chcą, jaką pożądają zobaczyć obok siebie. Powszechna manipulacja Tego typu manipulacja dokonywana jest zarówno w demokracjach (dlatego uważam, iż jest to teledemokracja czy raczej demokratura, jak pisał prof. Adam Karpiński), jak i w ustrojach autorytarnych. Przebieg owego procesu i efekty są tożsame. Różne są tylko użyte środki i metody. Ujmowanie esencji postępu, demokracji, wolności i swobody obyczajowo-intelektualnej, (czyli wartości Oświecenia, jakie legły u podstaw kultury Zachodu i na które on się tak ochoczo się powołuje), w sposób talmudyczny, w formie narzucającej innym określony styl myślenia i interpretacji rzeczywistości, jest niezgodne z podstawowymi zasadami, z którymi wiążą się te pojęcia i wartości. Tracą one wówczas swą uniwersalną i unikalną jakość. Przywoływany już Adam Karpiński, filozof i pedagog, konstruując pojęcie demokratologii zauważa, że „[Francis] Fukuyama, ogłaszając koniec historii, wyraził tylko stanowisko darwinistów społecznych, które uznaje iż treści demokracji wypracowane przez społeczeństwo amerykańskie są już ostateczne. Społeczeństwo amerykańskie rozpoznało już treści demokracji i wystarczająco je urzeczywistniło. Teraz nastał czas wdrażania demokracji przez inne narody i społeczeństwa. Dlatego demokratologia stała się prostacką ideologią przybraną w szaty nowoczesności udekorowanej elementami kultury ponowoczesnej”. A demokratologia i teledemokracja prowadzić mogą tylko do demokratury, będącej karykaturą demokracji (z której jest właśnie wyprowadzony sens tego słowa, nie z pojęcia dyktatury). Uwiąd i skarlenie demokracji, (powolne, systematyczne, ale na co dzień niedostrzegalne) nie sprawiają, (w wyniku medialnego szumu i political correctness), iż lud może czuć się oszukany, z czegoś wyzuty, że odczuwać może deficyt demokracji (ochlokracja jest formą demokracji, zwłaszcza przy niskim stanie świadomości społecznej i poziomie edukacji). Tu także doskonale działa mechanizm opisany przez Toniego Judta. Nie ma wątpliwości, iż Moskwa stymulowała i stymuluje określone przedsięwzięcia u zachodniego sąsiada, starając się wpływać pośrednio (i bezpośrednio) na tamtejszą sytuację. I zapewne stymulować będzie też i w przyszłości, bo to schemat uniwersalnego działania w polityce, gdzie liczą się przede wszystkim interesy i własne bezpieczeństwo (interpretowane wielowymiarowo). Nie ma wątpliwości, że wykorzystuje anarchię i dezintegrację Ukrainy (mentalną, polityczną, kulturową), w jaką ten kraj popadł w wyniku majdanowych wydarzeń. Po prostu wykorzystuje okazję, na którą czekała – i w jakimś stopniu na pewno przygotowywała ją – od ponad dwóch dekad. Ostatnio niemiecka, zawsze dobrze poinformowana, bulwarówka „Bild” podała, powołując się na anonimowe źródło w BND, że ukraińskie siły bezpieczeństwa wspiera od kilku tygodni ponad 400 ochotników / najemników amerykańskich z formacji cieszącej się nader złą sławą od interwencji Zachodu w Iraku – Academi (wcześniej Blackwater USA, Blackwater Worldwide, XE Services LLC). Dla przypomnienia: to prywatna armia, bardziej przyjaźnie nazywana firmą najemniczo-ochroniarską. Rząd USA zakontraktował ją jako jedyną siłę pozapaństwową mającą utrzymywać porządek w posaddamowskim Iraku opanowanym przez USA i koalicję. Jak ten fakt ma się do apeli i nacisków na Rosję, aby nie wspierać tzw. separatystów ze wschodu Ukrainy w jakikolwiek sposób? Powstała więc sytuacja analogiczna z Kosowem – na tereny objęte walkami przybywają różnego rodzaju najemnicy, ochotnicy, osobnicy szukający wrażeń i chcący się wykazać w rzemiośle wojennym. Byli to wpierw Sziptarzy z Tirany Elbasanu, Durres czy Vlory, potem – z diaspory albańskiej rozsianej po Europie i w Ameryce, a na koniec –mudżahedini związani ze światowym dżihadem. Nie zdziwi mnie, kiedy do boju w obronie samostijnej Ukrainy ruszą powołujący się na swą krymskość Tatarzy i islamiści (uzasadnione religijnymi więzami krwi) z całego świata. Jak w byłej Jugosławii. Pocałunek Machiavellego Samuel Huntington w książce Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego (1996), opisując po rozpadzie ZSRR perypetie Kijowa z rosyjskojęzyczną ludnością półwyspu przekazanego przez Kreml Ukrainie w 1954 r. przewidywał, że „Krym może stać się drugim Górnym Karabachem lub Abchazją”. Amerykański politolog, przewidując u zarania państwowości ukraińskiej jakąś formę jej dezintegracji czy pełzający rozpad, cytuje anonimowego generała (jeszcze) radzieckiego, który przy okazji wycofywania armii rosyjskiej z nowopowstających na gruzach radzieckiego imperium państw miał powiedzieć: „Ukraina, a raczej wschodnia jej część, wróci do nas za 5, 10 czy 20 lat. Zachodnia Ukraina może sobie iść do diabła”. A taki kadłubowy kraj przeżyć może tylko z pomocą Zachodu, skazany na jego łaskę/nie-łaskę, pełniąc rolę kolonii czy półkolonii i rezerwuaru taniej siły roboczej. Czyż takie sarmackie, postszlacheckie, kontrreformacyjne i misyjno-mesjanistyczne (a przede wszystkim postkolonialne i postziemiańskie) rozwiązanie nie jest zakodowane w świadomości znacznej części polskich elit rządzących współcześnie nad Wisłą? Trudno tu dać jednoznaczną odpowiedź, choć wiele elementów wskazuje, że tak jest. Taki też wymiar miały ostatnimi czasy wypowiedzi enfant terrible rosyjskiej sceny publicznej, Władimira Żyrinowskiego, będące supozycją udziału Polski (także Słowacji, Węgier, Rumunii) w rozbiorze, czy segmentacji Ukrainy wespół z Rosją. George Soros, finansista, rekin giełdowy, ale i założyciel kilkunastu fundacji promujących cywilizacyjne wartości Zachodu (a w zasadzie Ameryki) na całym świecie – przede wszystkim na obszarze postradzieckiego imperium – napisał w jednej ze swych książek (Kryzys światowego kapitalizmu), że tzw. reformy Borysa Jelcyna, ich wymiar i sposób przeprowadzenia, zakorzeniły tak głęboką niechęć, wręcz odrazę i pogardę zwykłych Rosjan (czy obywateli Federacji Rosyjskiej), do zachodniej wersji demokracji, iż niezwykle trudno będzie sterować Rosją w tym kierunku. Zresztą doświadczenia cywilizacyjne tego kraju-kontynentu, jego historia, tradycje, skład etniczny (bogactwo kultur) ludności – o ile się je zna choć trochę – wykluczały i wykluczają w najbliższej przyszłości funkcjonowanie tego państwa formie praktykowanej obecnie w przestrzeni łacińsko-atlantyckiej. Szybkie, bezrefleksyjne wprowadzenie tam demokracji na wzór zachodni (jak chcą liczni polscy tzw. spece od Wschodu), skutkować może tylko dezintegracją kraju w każdym wymiarze: politycznym, ekonomicznym, kulturowym, religijnym – jak było za prezydentury Jelcyna. I tego boją się zwykli ludzie. Ibi Patria, ubi bene Gdy górnik z jednej z licznych kopalń (węgla kamiennego, rtęci, soli kamiennej i innych kopalin, z jakich słynie Donbas), mówi, że jego „drug”, mieszkający i pracujący w takiej samej kopalni w Rosji, zarabia trzy razy tyle co on (tyle, że u niego nie ma żadnej nadziei na poprawę sytuacji, Kijów daleko i to nie „jego władza”), to w Polsce takiej argumentacji media nie prezentują. Bo zaburza to jasny i wyraźny, acz doktrynalny i dogmatyczny obraz całego ukraińskiego konfliktu. Przez 20 lat tzw. niepodległości Ukrainy związki jednoczące obywateli tego kraju można znaleźć jedynie w… futbolowej reprezentacji Ukrainy. Ale to epizody i peryferie życia publicznego. Bo – idąc za Cyceronem – ibi Patria, ubi bene. Czy Ukraińcy ze Wschodu nie mają prawa tak myśleć? Czy jest to gorszy sposób postrzegania swoich i rodzinnych spraw? Prof. Jan Szczepański 40 lat temu napisał (w „Polityce”), że „polityka w Polsce ciągle rozgrywa się w sferze emocji i ciągle sądzimy, że rozwój kraju zależy od patriotycznego zaangażowania, oddania sprawie, ofiarności, etc. I ciągle w wychowaniu i propagandzie kładziemy nacisk na emocje. Jest to z jednej strony nieefektywne, gdyż ludzie żyjący w podnieceniu emocjonalnym zużywają się szybciej, emocje często przeradzają się w przeciwieństwa, trwają krótko. A zatem jako metoda sterowania długofalowym wysiłkiem jest nieskuteczna, nieefektywna, zła. Z drugiej strony jest to igranie z ogniem, gdyż pobudzenie emocjonalne może zawsze przynieść nieprzewidywalne skutki”. I jeszcze jeden cytat – tym razem z dorobku znamienitego znawcy Wschodu Europy, prof. Andrzeja Walickiego: „Martwi mnie uległość społeczeństwa [polskiego] wobec przemocy zbiorowości. To samo działo się w heroicznym okresie NSZZ Solidarność; wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej, totalnej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienie w etosie tzw. moralnej walki, ale pozostawiło po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eksprzeciwników oraz przypisywanie kombatantom zbiorowej wyższości moralnej i wynikających z nich uprawnień”. I to dokładnie widać w dyskursie publicznym, jaki się próbuje prowadzić w Polsce na temat Wschodu Europy – Rosji, Ukrainy, Białorusi. Polak tego nie rozumie Wielu ludziom w Polsce niepojętym się wydaje – z racji wspomnianej rusofobii – że ktoś może „chcieć do Rosji”, że ona ma jakąkolwiek siłę przyciągania cywilizacyjno-kulturowego. Tymczasem dla prawie 3 mln mieszkańców terytorium zwanego Ukrainą, którzy w Rosji pracują (i zasilają rodziny nad Dnieprem, Dniestrem czy Dońcem pokaźnymi sumami pieniędzy), poziom i jakość życia w Rosji są wyższe niż w innych poradzieckich republikach. Polska rusofobia jest często podświadoma i stymulowana prostackim antykomunizmem (z jednej strony) utożsamianym z Rosją i rosyjskością en bloc, a z drugiej – wiąże się z zapleśniałymi ideami kontrreformacyjnymi: Polacy to naród wybrany, niczym plemiona żydowskie prowadzone przez Mojżesza do Ziemi Obiecanej, a Polska i Polacy dla Zachodu (w sprawach Rosji i całego Wschodu Europy) to niczym Aaron (Aaron był lingwistyczno-kulturowym pomocnikiem Mojżesza, jego translatorem, tzw. prawą ręką, przewodnikiem). Polska rusofobia to zbitka mesjanizmu, religii katolickiej i sarmatyzmu, splecionych z pogardą dla prawosławnych schizmatyków. Niestety, to mit także współczesnego Polaka i stąd jego stosunek do Wschodu (a Rosji w szczególności): paternalistyczny, pański, konkwistadorski i krucjatowy (religijnie uzasadniony kontrreformacyjnymi miazmatami, gdzie Polak = katolik, który otrzymał od Boga misję szerzenia prawdziwej wiary na Wschodzie – obojętnie czy w wersji rzymskiej, brukselskiej czy waszyngtońskiej). To także efekt procesu, w wyniku którego wszyscy Polacy ulegli pozornemu, mentalnemu uszlachceniu, stając się herbowymi panami w kontuszach, z karabelami i reprezentującymi cnoty – niecnoty stanu szlacheckiego. Tyle tylko, że tak wyobrażeni Polacy to naród, którego nigdy nie było. (Nb. stan magnacki, czy szlachecki, do którego Polacy ochoczo się przyznają nigdy nie dostrzegał narodu, ludu zamieszkującego obszar niekiedy ponad 800 tys. km2). Z tych względów Polakom trudno sobie uświadomić, że ludzie ze Wschodu Ukrainy mogą pragnąć „do Rosji” (w Polsce pojmowanej jako diabeł wcielony, synonim wszelkiej wszeteczności). Bezrozumne działania Totalnie obsobaczając dziś Prezydenta Putina, zapomina się (a przede wszystkim nad Potomakiem) jak całkiem niedawno Biały Dom i otoczenie prezydenta Busha jr. – urabiając światową opinię publiczną przy pomocy służalczych mediów, zwolenników westernizacji świata wg modelu amerykańskiego oraz kontrolowanych organizacji międzynarodowych etc. – wykorzystało w sposób cyniczny i zbrodniczy szok po 11.09.2001 w celu zaatakowania i zniszczenia Iraku w imię zachodniej demokracji. W wyniku tych działań na Bliskim Wschodzie pogłębił się chaos, anarchia, a umierająca po atakach w Afganistanie Al-Kaida (tu: jako symbol i pieczęć dżihadu) dostała nowych sił witalnych, nowy impuls do działania. Islamistom i zwolennikom świętej wojny przeciwko Zachodowi dostarczono kolejny argument do zwarcia szeregów i werbunku zwolenników. To m.in. jest też efektem bezrozumnych, czynionych na siłę (z pozycji kolonialno-krucjatowych) prób westernizacji świata. Uczyniono kolejny krok do skompromitowania i deprecjacji praw człowieka, dając do zrozumienia po raz kolejny, że są one zbiorem nic nie znaczących pojęć, ale także maczugą, którą z racji ich uniwersalności i atrakcyjności można okładać Innego. Nie kto inny jak prezydent USA George W. Bush powiedział przy tej okazji, że „gdzie w grę wchodzi bezpieczeństwo Ameryki, nikogo o zgodę na użycie siły pytać nie będę”. A brytyjski znawca polityki i zagadnień rosyjskich Angus Roxburgh (w książce Strongman u szczytu władzy) stwierdza, iż „bylibyśmy (tzn. Zachód – rscz) bardziej przekonywujący, gdybyśmy sami byli przykładem cnoty. Wielu Rosjan nie rozumie, dlaczego mieliby przyjmować wykłady rządu, który sam niedawno napadał na inne kraje, torturował jeńców i łamał prawa człowieka”. Pocałunek Kirke Z tego, co piszę i głoszę w materii toczącego się od miesięcy konfliktu na Wschodzie Europy absolutnie nie wynika, że popieram bezwarunkowo (czy opowiadam się za metodami i sposobem realizowania swych interesów) Rosję, jak chcą to widzieć moi przeciwnicy, z których niektórzy to subtelni intelektualiści, bojownicy o demokrację, wolność i anhelicznie postrzeganą polityczną poprawność wykastrowaną z kłamstw, oszustw i makiawelizmu. Wypowiadam się na ten temat tylko w celu przedstawienia i klarowności prawdy oraz obiektywizmu – czyli w imię tzw. wartości, które rządzący Polską od ćwierćwiecza etosowo-solidarnościowy mainstream ciągle głosi. W rzeczywistości owe wartości są zmanipulowane i permanentnie wklepywane w umysły obywateli przez irracjonalny, intencjonalny, mistyczny i religiancki przekaz medialny płynący z ust polityków, elit, celebrytów i macherów od PR-u bezrefleksyjnie międlących o wolności, demokracji, wartościach i zasadach. Sytuacja, jaka była wczoraj wokół Krymu, a dziś wkoło południowo-wschodniej Ukrainy oraz kilka lat temu w Kosowie, gdy separowało się ono od Serbii, jest moim zdaniem analogiczna (albo – niezwykle zbliżona). We wszystkich możliwych płaszczyznach. Wcześniejszy rozpad Jugosławii i jego okoliczności, a także podteksty mu towarzyszące, dają asumpt do takich porównań i uogólnień przez niezależnych i obiektywnych ekspertów czy znawców od geopolityki. Czy pamiętasz czytelniku, że Krym i Kosowo były autonomicznymi republikami w ramach większych jednostek państwowych (Krym w ramach Ukrainy, Kosowo w ramach Serbii) z dość szeroką autonomią? Odebranie przez Belgrad owej autonomii w roku 1989 spowodowało dramatyczny wzrost napięcia, nacjonalizmu i agresji – po obu stronach. Trzeba dodać, iż Kosowo – jak współczesna Ukraina (i w mniejszym stopniu Krym) – to także był wtedy tygiel narodowościowy, językowy, religijny, kulturowy etc. Oprócz kosowskich Albańczyków mieszkali tam Serbowie (dziś w gettach chronionych drutami kolczastymi i przez międzynarodowe siły zbrojne), Goranie, Żydzi, Cyganie. Niepodległe i wolne już Kosowo zostało dokładnie wyczyszczone etnicznie przez zwolenników UCK po przejęciu przez nich władzy. Dziś groźby ujednolicenia polityki narodowościowej przez nowe władze w Kijowie (na pewno bardziej antyrosyjskie i pronacjonalistyczne niż poprzednie) stały się iskrą, która wywołała aktualnie szalejący pożar – w podświadomości wielu ludzi ze Wschodu Ukrainy – tlący się od lat. Zbiegły się tu zarówno tendencje nacjonalistyczne i antyrosyjskie nowej władzy ukraińskiej, wcześniejsze działania samej Rosji, (o których już była tu mowa), pomoc i wsparcie Zachodu, (przede wszystkim USA i …. Polski), dla tzw. euro-Majdanu (przekształconego bardzo szybko w nacjonal-Majdan). W takich przypadkach zawsze działają różne siły (co było widać podczas agonii Jugosławii) – odśrodkowe, lokalne, międzynarodowe, polityczne i gospodarcze, ambicjonalne etc. I są to siły zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne. Co do przekształcania się euro-Majdanu w nacjonal-Majdan trzeba jasno i wyraźnie stwierdzić, że ów proces i jego efekt są jawną antynomią wartości europejskich i kultury polityczno-jurydycznej Zachodu. USA wspierały tendencje antyrosyjskie z powodów geopolitycznych, Polska – z tytułu immanentnej i zżerającej umysłowość rządzących elit rusofobii (co zawsze owocuje irracjonalizmem i brakiem chłodnej oceny sytuacji). Bezrefleksyjne przywiązanie do idei Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego odnośnie Ukrainy jako bufora między Polską a agresywną (od zawsze i na zawsze) Rosją kilka dekad temu, w zupełnie innej sytuacji międzynarodowej i politycznej na Starym Kontynencie (i na świecie, zalatuje intelektualną stęchlizną i irracjonalno-niewolniczym przywiązaniem do autorytetów. Ewolucja dotyczy bowiem wszystkiego, zwłaszcza kiedy sytuacja – od chwili korespondencji Mieroszewskiego z Giedroyciem – zmieniła się diametralnie i to pod każdym względem. Radosław S. Czarnecki Artykuł został pierwotnie opublikowany w dwóch częściach w dwóch numerach (192 8-9/2014 i 193 10/2014) miesięcznika. http://www.geopolityka.org |