NOWE POSTY | NOWE TEMATY | POPULARNE | STAT | RSS | KONTAKT | REJESTRACJA | Login: Hasło: rss dla

HOME » W CELI ŚMIERCI Z „ZAPORĄ”

Przejdz do dołu stronyStrona: 1 / 1    strony: [1]

W celi śmierci z „Zaporą”

  
MareczekX5
09.03.2013 13:55:50
poziom najwyższy i najjaśniejszy :-)

Grupa: Administrator 

Posty: 7596 #1236025
Od: 2012-7-24
Za: http://marucha.wordpress.com/2013/03/09/w-celi-smierci-z-zapora/

Z Wacławem Sikorskim, żołnierzem Armii Krajowej i Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, więźniem politycznym PRL skazanym na karę śmierci, rozmawia Maciej Walaszczyk

Obrazek

Musi Pan prowadzić kalendarz spotkań, bo w ostatnich tygodniach odbywał Pan ich wiele, właściwie codziennie. Spodziewał się Pan, że po tylu latach będzie tak duże zainteresowanie historią Pana życia?

– Jestem członkiem Związku Więźniów Politycznych Skazanych na Karę Śmierci w Okresie Reżimu Komunistycznego i od lat biorę udział w różnych spotkaniach w szkołach. Jednak od dwóch lat często się pojawiam w wielu miejscach w związku z ustanowieniem Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Trudno się z Panem umówić.

– Mam zapisany cały kalendarz, a 1 marca byłem zajęty przez cały dzień – cztery spotkania aż do wieczornych uroczystości i Apelu Poległych przed Grobem Nieznanego Żołnierza, gdzie przemawiałem.

Przywołał tam Pan trafiające do wyobraźni i serc, zwłaszcza młodych ludzi, wspomnienia. Szczerze gratuluję.

– Powiedziałem, że mógłbym tak całą noc opowiadać, ale skoro czas gonił, musiałem skończyć.

Dziś możemy więc porozmawiać dłużej. Jak to się stało, że znalazł się Pan w mokotowskim areszcie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego? Gdzie zaczyna się ta historia?

– To był przypadek, miałem wtedy 15 lat. Mieszkałem z mamą niedaleko Żerania w domu komisarza przedwojennej policji, który zginął zresztą potem w Starobielsku, gdy z Warszawy ewakuowano władze cywilne i wojskowe. Mój wujek Władysław Jedliński był podpułkownikiem Armii Krajowej. Przychodziła do nas często grupa sąsiadów, która brała łopaty i coś zakopywała w ziemi. Kiedyś w nocy przyszedł wujek. Podsłuchałem jego rozmowę z mamą, która pytała, gdzie dziś będą kopać. A on, że tutaj, w ogrodzie, za takimi drewnianymi ubikacjami, które stały na zewnątrz. Postanowiłem pójść w nocy do tej ubikacji i podpatrzyć, co oni robią. Coś w ziemi chowali. Zauważyli jednak, że podglądam, i zakazali mi mówić, co widziałem. Potem zapytali: „Czy wiesz, co to jest Związek Walki Zbrojnej?”. Odpowiedziałem, że wiem. „No, to jesteś od dziś jego członkiem”. Potem złożyłem przysięgę i obrałem pseudonim „Bocian”.

Dlaczego „Bocian”?

– Bo przez okno domu zawsze widziałem sadzawkę, na którą przylatywały wieczorem bociany na kolację. Stąd ten „Bocian”. Dawali mi potem jakieś paczki, ulotki, gazetki – działałem jako łącznik. Raz, gdy miałem przy sobie materiały, wpadłem w łapance pod zakładami Wedla. Ale miałem akurat jako uczeń dokumenty zatrudnionego w filii zakładów Ursusa na Woli. To mnie uratowało, bo to była wojskowa fabryka. Parę razy byłem kurierem, bo wyglądałem dziecinnie, niewinnie. Byłem w drużynie sanitarnej Obwodu VI AK, ale moi koledzy z gimnazjum, do którego chodziłem na Mokotowie, należeli prawie wszyscy do pułku „Baszta” i tam walczyli w Powstaniu Warszawskim.

Gdzie Pan je przeżył?

– U nas w domu był punkt sanitarny. Powstanie po prawej stronie Wisły trwało krótko, ale byłem świadkiem próby zdobycia przez Armię Krajową stacji towarowej na Pradze. W obawie przed wpadką uciekliśmy z Żerania do Choszczówki, do babci. Tam znów była linia frontu – z jednej strony Sowieci, a z drugiej Niemcy siedzący w okopach i piwnicach willi. Przez lornetkę widać było Żoliborz, na którym trwało powstanie, i obstawioną przez Niemców Wisłę, przez którą nikt nie mógł się przedostać na drugi brzeg. Tam też doczekaliśmy się tzw. wyzwolenia, ale trwały tam walki, nasz dom na Pelcowiźnie został spalony, więc przenieśliśmy się na Targówek. Tam po raz pierwszy spotkałem polskich żołnierzy berlingowców. W październiku 1944 r. Niemcy byli jeszcze w Warszawie, a na Pradze organizowana już była administracja. Dostałem pracę w Urzędzie m.st. Warszawy, której prezydentem był Marian Spychalski. Od razu werbowali do organizacji młodzieżowych. Jeden kolega przyszedł i mówi: „Wacek, musisz się zapisać do organizacji”. I tak trafiłem do Organizacji Młodzieży TUR, PPS-owskiej młodzieżówki. Chwilę potem ktoś próbował mnie zapisać do ZWM, a więc organizacji komunistycznej. Po trzech tygodniach pojawiły się jednak plakaty o mobilizacji do wojska 5-6 roczników, w tym mojego, najmłodszego. Skończyłem gimnazjum, więc po rozmowie z rodziną na ochotnika zgłosiłem się, tak jak mi zaproponowano w komendzie uzupełnień, do szkoły oficerskiej. Z sowieckimi żołnierzami dojechaliśmy do Lublina na pl. Litewski, a potem na Majdanek, gdzie kwaterował pułk piechoty. Na komisji zobaczyli moją deklarację ochotnika, gdzie wpisałem, że mój ojciec brał udział w rewolucji październikowej.

Rzeczywiście tak było?

– Ojciec był zesłany do Rosji i po upadku caratu wplątał się w wydarzenia rewolucyjne, jak inni Polacy. Zaraz zresztą wrócił do Polski. Ale dzięki temu, że miałem takie papiery, zaproponowano mi lotnictwo i żandarmerię. W końcu trafiłem do łączności. Szkołę skończyłem na przyspieszonym kursie, już w 1945 roku. Cóż, jestem z tej grupy „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Dostałem więc po szkole przydział do Warszawy na Bielany, gdzie dziś zresztą mieszkam. Potem trafiłem do Krakowa. Rozformowano jednak moją jednostkę, gdzie specjalna Komisja Dowództwa Okręgu Wojskowego decydowała o przydziałach. Ale chciałem już wtedy odejść z wojska.

Dlaczego?

– Chciałem się dalej uczyć, iść na studia. Ale ci Sowieci z komisji mi na to nie pozwolili. Złożyli mi propozycję wejścia do Głównego Zarządu Informacji Wojskowej. Nie zgodziłem się i dostałem przydział do Wojsk Ochrony Pogranicza, do oddziałów Kraków i Przemyśl, w których służba wówczas wiązała się ze zwalczaniem UPA. Sam kiedyś widziałem podczas jednej z kontroli ciała żołnierzy pomordowanych przez ukraińskich nacjonalistów: uszy obcięte, oczy wydłubane drutem. W każdym razie kazali mi też napisać podanie do Warszawy, bo w MON sformowano kompanię oficerów, którzy nadawali się na studia. I tak wróciłem do Warszawy i trafiłem do MON, do Departamentu WOP. Tam byli sowieccy oficerowie, słabo pisali po polsku. Potrzebowali wykształconych żołnierzy.

Poznał Pan „pełniących obowiązki Polaków”?

– Tak. Oni mieli pełną kontrolę nad wojskiem. Nie mieliśmy relacji towarzyskich. Potem miałem już pięciu polskich oficerów, z których trzech okazało się konfidentami Informacji Wojskowej. Pisali na mnie donosy. Był to już rok 1947.

Wiedział Pan przecież, że struktury poakowskie stawiają opór sowieckim okupantom i że istnieje WiN.

– Oczywiście, bo miałem z nimi cały czas kontakt. Ci, którzy w 1941 roku zakopywali tę zabezpieczoną i naoliwioną broń, tworzyli zakonspirowane struktury Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Mój wujek Jedliński w stopniu podpułkownika był we wszystkich komendach WiN aż do czasów Łukasza Cieplińskiego. Był zastępcą kierownika Wydziału Informacji w IV Zarządzie Głównym Zrzeszenia WiN, szefem siatki wywiadowczej WiN. W końcu grupa wujka wpadła. Zostali aresztowani i przeszli ciężkie śledztwo. Bili ich, bardzo ciężko ich bili podczas przesłuchań. Dlatego wydali mnie.

Jako współpracownika Wywiadu WiN w ówczesnym MON, którego ministrem był Michał Rola-Żymierski.

– Tak. W śledztwie ujawnili, że przekazywałem różnego rodzaju informacje, w tym tajne. Sporządzali sobie notatki, a potem meldunki. To były konkretne rozmowy o wojsku, o WOP, jego strukturze organizacyjnej, o ludziach, z którymi znałem się z czasów AK. Zresztą moja przeszłość nie była znana w wojsku. Kiedyś w szkole oficerskiej w nocy wezwano mnie do kancelarii batalionowej, w samej bieliźnie, a tam było trzech sowieckich oficerów. Próbowali się dowiedzieć, czy byłem w AK, czy znałem kogoś z AK. Usłyszałem: „Jak to, nie byłeś w AK? Przecież ty z Warszawy jesteś, a tam wszyscy z AK”. Zaparłem się, że nikogo nie znam i nic nie wiem, choć pewnie w tym samym czasie moi koledzy, którzy w czasie powstania byli na Mokotowie, byli wywożeni do obozu w Rembertowie. W końcu informacja o ojcu mnie uratowała.

Jednak w końcu pętla wokół Pana się zacisnęła i został Pan aresztowany przez Informację Wojskową.

– Miałem przejmować w Warszawie jedną z radiostacji. Sowiecki pułkownik Anton Rudniewski wezwał mnie do MON na jakąś rozmowę. Jak się okazało, nic konkretnego ode mnie nie chcieli. Ale kazali nagle jechać na Okęcie, bo im wysiadła radiostacja. Wsiadłem do samochodu, a tutaj dwóch siada na tylnym siedzeniu ciasno obok mnie. W drodze dowiedziałem się, że jadę do siedziby Głównego Zarządu Informacji na ul. Oczki i jestem aresztowany. To był lipiec 1948 roku.

Jak wyglądało przesłuchanie?

– Rozmawiano ze mną. Zaprowadzono mnie do mjr. Friedmana, naubliżano mi od zdrajców i szpiegów amerykańskich, obcięto mi pagony. Obcinał mi je pewien Żyd, którego spotkałem jeszcze w WOP w Krakowie. Dostał tam przydział do WOP w Nowym Sączu, ale bał się, odmówił i oświadczył, że chcą go wysłać na śmierć. Bał się UPA. Nie zgłosił się do Nowego Sącza i swoi wzięli go do Informacji.

Złożył Pan wtedy zeznania?

– Nie, nawet nie było protokołu. Byłem jednym z aresztowanych w sprawie grupy WiN i mojego wujka, a tym zajmował się Urząd Bezpieczeństwa. Dlatego po kilku dniach przekazano mnie do siedziby MBP na ul. Koszykowej. Dopiero tam zaczął się młynek. W jednej celi siedziałem tam z gen. Antonim Hedą „Szarym”. Bardzo się wówczas zaprzyjaźniliśmy. Kazał mi do siebie mówić po imieniu. Po miesiącu trafiłem na Mokotów do więzienia na Rakowieckiej. Ulokowano mnie w Oddziale 11. Pawilonu X. W małej celi siedziało nas pięciu, w tym Wojciech Zieliński – dyrektor LOT, Adam Gajdek z WiN, kpt. Borodziuk – saper od gen. Andersa, i prof. Łukasiewicz z Krakowa. Strasznie bili Zielińskiego – to był bardzo wykształcony człowiek. Potrafił nas rozweselić, gdy wracał z przesłuchań. Kiedyś namówił nas na śpiewy, za co trafiliśmy do karceru. Strasznie wtedy zmarzliśmy. Gajdek próbował popełnić samobójstwo. A potem bili mnie. Wtedy zaczęło się zasadnicze śledztwo.

Jak wyglądało?

– Chodziło o to, abym podpisał zeznania obciążające mnie samego. Odmawiałem i wypierałem się, że nie jestem żadnym szpiegiem. Byłem więc bity, kopany w nerki, gdy kazano mi robić przysiady pod ścianą.

Przesłuchiwał znany sadysta Jerzy Kędziora, który został jako jeden z nielicznych osądzony i skazany na 4 lata więzienia. Dzięki Panu. On także znęcał się nad Władysławem Jedlińskim.

– Tak. W czasie tych przysiadów uderzał moją głową o ścianę i złamał mi przegrodę nosową, czym po latach zainteresował się laryngolog. Musiałem tłumaczyć, skąd się to wzięło. Czasem lekarze reagują pozytywnie. Ostatnio specjalista na prywatnej wizycie dał mi zastrzyk, bo nie mogłem wstać. Mam coraz większe kłopoty ze zdrowiem. W rozmowie musiałem podać mu moje choroby. Wśród nich jest też gruźlica więzienna. „A za co?” – zapytał. „Więzień polityczny, kara śmierci zamieniona na dożywocie” – odpowiedziałem. Okazało się, że jego krewni też cierpieli przez UB. Zapłaciłem mniej niż połowę za wizytę, a na drugiej wizycie przyjął mnie już bezpłatnie. Był bardzo miły. Teraz złożyłem podanie o sanatorium, mam 88 lat i proszę zobaczyć, jaki termin oczekiwania – 1,5 roku! Taką mamy służbę zdrowia.

Gruźlica została wywołana więzieniem i nieludzkim śledztwem.

– Tak, wiele razy chodziłem do karceru. Trzy razy zamykano mnie w takim karcerze, do którego wchodziło się nago na czworaka. Nie odróżniałem czasu – doba, dwie doby. Oficer, który mnie przesłuchiwał, namawiał mnie po dobroci, rozmawiał ze mną po imieniu, prywatnie proponował łagodniejszy wyrok. A jak nie, no to przyjdzie taki Kędziora, odbije mi nerki – „i zdechniesz w więzieniu”. Ale nie podpisywałem zeznań już wcześniej przygotowanych. W końcu wszedł sowiecki funkcjonariusz mjr Szarkowski i mówi: „Jak nie podpisuje, to dać mu tak, by poleciał z niego pot jak z tego kaloryfera woda” – bo był tam cieknący kaloryfer. No i wezwano Kędziorę, którego twarz zobaczyłem, ponieważ jak wszedł, to padło na niego światło. A trzeba powiedzieć, że podczas przesłuchania trudno było zobaczyć twarz przesłuchującego, bo w oczy świeciła silna lampa. W końcu zaczął się nade mną znęcać, kopać. W pewnej chwili tak huknął mnie w ucho, że do dzisiaj mam kłopoty ze słuchem. Potem wysłał do karceru, w którym płakałem jak dziecko.

A przed śledczymi?

– Nie, tam nie, ale bałem się, że mnie zabiją. Ten Kędziora zabił dwie osoby w śledztwie. Na procesie mówił, że kazał mu Różański-Goldberg.

W końcu Pan jednak podpisał?

– Tak, nawet nie czytałem, co tam było napisane. Potem na procesie sędzia pokazywała mi protokół, który przemawiał na moją korzyść – tam było wyparcie się zarzutów. A następnie kolejny, który wszystko odwoływał i świadczył o przyznaniu się do winy. W każdym razie w grudniu 1948 r. skończyło się śledztwo. Prokurator Rafałowski kazał mi podpisać dokumenty. Ale ja mówię do niego, że podpisałem, bo byłem bity, a zeznania zostały wymuszone. Zagroził mi, że jeśli tak, to będę miał kolejną sprawę w związku z oczernianiem Urzędu Bezpieczeństwa o przestępstwa. „Jak nie wiecie, coście podpisywali, to będę musiał wznowić śledztwo”. Przestraszyłem się. Mówię do niego: „Panie prokuratorze, zabiją mnie, to będą takie same metody”. Przeniesiono mnie do innej celi, gdzie siedzieli ludzie czekający na proces, w tym jeden z tych, którzy kilka lat wcześniej kupowali koło mojego domu broń.

Także on zeznał na Pana niekorzyść?

– Przeprosił mnie. Zresztą zeznał trochę przez przypadek. Pytał mnie potem, czy dawałem wujkowi Władkowi jakieś dokumenty. Nie chciałem mu mówić, ale on tylko powiedział, że jeżeli dawałem, to nie mam się co martwić, bo babcia z Choszczówki spaliła archiwum w piecu. Babcia też była w tej sprawie skazana za szpiegostwo na trzy lata.

Proces był tak zwany kiblowy, a więc farsa trwająca kilka minut.

– Trwał najwyżej 30 minut, łącznie z ogłoszeniem wyroku – kara śmierci. Potem trafiłem do wielkiej celi, gdzie siedziało 150 osób. Był tam mjr Hieronim Dekutowski „Zapora” i różni znani ludzie. Więziono tam również kapucyna br. Baltazara – Andrzeja Cekusa. Jak się okazało, ofiarowywał on swoje modlitwy za mnie i namawiał przez cały czas, bym zamienił się z nim na wyrok. Chciał skierować do władz pismo w tej sprawie. Nie zgodziłem się. Gdy o jego zabiegach dowiedzieli się ci, którzy mieli wyrok śmierci, nawet „Zapora” zwrócił się do brata, aby tego nie robił, bo życie stracę tak ja, jak i on. Potem przyszła informacja o ułaskawieniu przez Bieruta. Podszedł do mnie i powiedział, że modlił się o to.

O czym myśleliście w celi?

– Liczyliśmy na wojnę między Sowietami i Amerykanami, Zachodem. Na powrót naszych żołnierzy z Zachodu. Rozmawialiśmy o tym.

Interesował się Pan później ludźmi, którzy byli Pana oprawcami?

– Byłem w Komisji Weryfikacyjnej przy Urzędzie do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Odbierałem im uprawnienia kombatanckie. Cały czas chciałem się z nimi spotkać. Po wyjściu z więzienia szukałem Kędziory. Znalazłem go. Ustaliłem, gdzie mieszka. Moja żona miała koleżankę, która pochodziła z Kresów. Jej rodziców wywieziono na Sybir, a ona z rodzeństwem trafiła do domu dziecka. Nie zdążyła dołączyć do Armii Andersa i potem była jedną z platerówek u berlingowców. Po wojnie pracowała w kadrach MSW. Dzięki niej dostałem się na zabawę sylwestrową na Rakowieckiej w MSW. Tam podpytałem pewną kobietę, gdzie jest Kędziora. „Byłem jego kolegą” – powiedziałem jej. „Jaki przypadek!” – krzyknęła. Dowiedziałem się, gdzie mieszkał. Jednak nie udało mi się go zastać w domu. Trudno było się dostać bezpośrednio pod drzwi.

Gdzie dowiedział się Pan o tym, że jest wolny?

– W więzieniu we Wronkach, do domu dotarłem w dzień moich urodzin. Wcześniej siedziałem w bardzo ciężkim więzieniu w Rawiczu, a także w Sztumie. Byłem coraz bardziej chory. Poznałem tam Bronisława Banasika, dowódcę Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, któremu karę śmierci zamieniono na dożywocie. Wyszedł w 1957 roku. Siedziałem tam również z innymi ciekawymi ludźmi, np. z trzema panami, którzy w 1943 r. zostali zrzuceni z Moskwy do Polski na spadochronach w Góry Świętokrzyskie. To była taka grupa partyzancka GL-AL, razem z sowieckimi skoczkami mieli tam działać. Po wojnie trafili jako ubecy na Zamek do Lublina. Jak zobaczyli, co się tam robi z polskimi oficerami, zdezerterowali. Uznali, że jako Polacy nie będą tego robić. Potem też dostali kary śmierci. W więzieniu doczekałem śmierci Stalina. Strażnik, którego zapytałem, co się stało – bo przez okno widziałem, jak strażnicy stoją na baczność – powiedział mi dyskretnie na ucho, że Stalin nie żyje. 8 lutego 1956 r. przyszedł strażnik i kazał wyjść. Myślałem, że znów mnie przenoszą. Okazało się, że idę na wolność. Dali wyprany mundur, więzienną kurtkę. W pociągu do Warszawy ludzie mnie nakarmili, dostałem czekoladę. Każdy widział, że wracam z więzienia. Wróciłem do domu w dzień urodzin, dziesięć minut przed godziną mojego urodzenia. A potem znów zaczęła się historia tym razem trwającej ponad rok inwigilacji…

Dziękuję za rozmowę.

Maciej Walaszczyk
http://naszdziennik.pl
_________________
http://www.youtube.com/user/MareczekX5?feature=mhee



http://praca-za-prace.iq24.pl/default.asp

Przejdz do góry stronyStrona: 1 / 1    strony: [1]

  << Pierwsza      < Poprzednia      Następna >     Ostatnia >>  

HOME » W CELI ŚMIERCI Z „ZAPORĄ”

Aby pisac na forum musisz sie zalogować !!!

TestHub.pl - opinie, testy, oceny